sobota, 26 grudnia 2015

"Fargo", serial, sezon 1

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 26, 2015 2 komentarze

 "Fargo", serial, sezon 1

Znalezienie dobrego serialu to naprawdę niełatwa sztuka, jeśli spotkało się już kilka tytułów, które wgniotły w fotel. Każdy kolejny okazuje się potem lekkim rozczarowaniem, czymś mniej oryginalnym i bardzo przewidywalnym, trudno znów się zachwycić inną historią. Ale czasem się to udaje – tak właśnie trafiłam na niepozorny serial „Fargo”, który – co tu dużo mówić – jest świetny.


Fargo” ma chłodny, zmowy klimat. Rzecz dzieje się w Minesocie, w roku 2006. Przed każdym odcinkiem jesteśmy raczeni wzmianka, że wydarzenia te miały miejsce naprawdę, zmieniono tylko imiona i nazwiska ofiar. Postacią, która zapoczątkuje ciąg niefortunnych, a koniec końców tragicznych w skutkach zdarzeń, jest niepozorny sprzedawca ubezpieczeń, Lester Nygaard (grany przez znakomitego Martina Freemana, oglądając serial wciąż w głowie miałam obraz Watsona z „Sherlocka”). Lester jest znużonym życiem niedorajdą, któremu nie wychodzi ani w życiu zawodowym, ani w prywatnym. Frustracja przelewa czarę gdy poznaje zabójcę na zlecenie, Malvo. Ich przypadkowe spotkanie na zawsze zmieni życie Lestera i uczyni z tego zamkniętego w sobie szaraczka osobę okrutną i bezwzględną.


Napięcie w tym serialu narasta stopniowo. Odcinki budowane są trochę jak w „Breaking bad” - wydarzenia poznajemy nie zawsze chronologicznie, a czasem wstęp do danego odcinka opowiada jakieś wydarzenie dziejące się x lat wcześniej, które ma jednak spore znaczenie dla fabuły. Generalnie – nie mogę przyczepić się do niczego. Kolejny raz możemy obserwować metamorfozę bohatera, która prowadzi do jego upadku, choć w mniemaniu Lestera mężczyzna pnie się po szczeblach kariery. Jest dużo ciekawych wątków pobocznych – jak chociażby nieśmiałe uczucie rodzące się pomiędzy gorliwą policjantką Molly i fajtłapą Gusem (tutaj przed oczami staje mi serial „Roswell”). Czarny charakter ma wiele twarzy,a przy tym chowa w sobie nutkę tajemnicy – i o to właśnie chodzi. Spotkamy tu sceny przerażająco smutne, jak i bezwzględnie brutalne. Trzeba mieć mocne nerwy, ale to ogromy plus - serial dozuje emocje, wyzwala w nas szereg odczuć. 

Serial dla osób które lubią połączenie chłodnego kryminału z psychologicznym dramatem. Serial dopracowany w każdym detalu. Świetni aktorzy i świeża, fascynująca historia. A najlepsze jest to, że mogę sięgnąć już po sezon drugi :)

środa, 23 grudnia 2015

Katarzyna Bonda: "Pochłaniacz"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 23, 2015 2 komentarze
Katarzyna Bonda: "Pochłaniacz"
Wydawnictwo Muza
audiobook (Audioteka.pl)
Lektor: Agata Kulesza
Długość: 18 godzin 37 minut

Mimo, że czytam mało kryminałów, postanowiłam sprawdzić na czym polega fenomen polskiej pisarki, Katarzyny Bondy, o której twórczości mówi się coraz częściej. „Pochłaniacz” to pierwsza część serii książek, których główną bohaterką jest Sasza Załuska, profilerka wracająca do kraju po latach studiów za granicą. Książka skonstruowana jest w ciekawy sposób – pierwsze rozdziały są tłem dla historii, która rozegra się dużo później. Mamy rok 1993, a bohaterowie zamieszani w późniejszą zbrodnię, są jeszcze młodzi. Autorka opowiada historię braci bliźniaków, z których jeden jest zdolnym, solidnym uczniem, a drugi miesza się w przestępczą działalność wujka. Ginie nastoletnie rodzeństwo, a każdy z braci w jakiś sposób zamieszany jest w tę tragedię. Następnie akcja przenosi się do roku 2013. Profilerka będzie musiała wytłumaczyć kolejną zbrodnię – ginie popularny piosenkarz. To wydarzenie jednak niebezpiecznie zacznie łączyć się z zapomnianymi dawno wydarzeniami z przeszłości...

Przyznam, że intryga zarysowana jest bardzo dobrze. Katarzyna Bonda wykorzystuje świetny motyw braci bliźniaków, dzięki czemu zapewnia akcji parę naprawdę dobrych zwrotów akcji i to, tak wymagane w kryminałach, uczucie że do końca nie wiadomo kto jest tym dobrym, a kto złym. Choć sama historia mnie nie porwała – zarówno główna bohaterka, jak i postacie drugoplanowe niczym nie przekonały mnie do siebie, nie wzbudziły większej sympatii, książka rzeczywiście jest dobra. Widać, że pisarka włożyła wiele pracy w to, by uwiarygodnić historię, zespoić ze sobą kilka oddzielnych wątków i połączyć w całość wydarzenia rozgrywające się na przełomie dwudziestu lat. Podejście do pracy śledczych jest bardzo profesjonalne – pisarka wykorzystuje informacje, które zdobyła podczas przygotowań do pisania, widać to wyraźnie. Miałam czasem wrażenie, że jest tego za dużo – chwilami czułam się, jakby czytała podręcznik kryminologii, gdy pisarka szczegółowo rozwodziła się nad kolejnymi metodami pracy, ale i tak duży plus za trud i wkład włożony w tę historię.

Efekt końcowy jak dla mnie jest przeciętny – książka jakich wiele, nie zapadnie mi w pamięć niczym szczególnym. Technika i dbałość o szczegóły to nie wszystko – książce brakuje napięcia i żywiołowych, barwnych postaci. Powieść nie trzyma w napięciu, nie czekamy z utęsknieniem na wielki finał, że kibicujemy bohaterom, bo wszechobecny chaos i zbyt wiele wątków zabijają trochę ten główny. Niemniej, jeżeli nadarzy mi się taka sposobność, być może dam jeszcze jedną szansę autorce i sprawdzę jak potoczyły się dalsze losy Saszy Załuskiej.

Tej książki nie czytałam – słuchałam audiobooka. Polecam ze względu na spokojny, ciepły głos Agaty Kuleszy. Dużym plusem odsłuchiwania książek w serwisie Audioteka.pl jest to, że dostęp do internetu konieczny jest tylko przy pierwszy odtwarzaniu – gdy plik się pobierze, możemy słuchać go bez problemów nawet wtedy, gdy akurat nie mamy możliwości połączenia się z internetem. Aplikacja zapamiętuje odtworzony już przez nas czas nagrania – słuchałam audiobooka na przemian na telefonie i tablecie i nie miałam z tym najmniejszych kłopotów. Dla wygodnych – rozwiązanie idealne :)

Do pobrania: >>klik<<

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Eleanor Catton: "Próba"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 14, 2015 7 komentarze


Eleanor Catton: "Próba"
Wydawnictwo Literackie
384 str.




Już w trakcie czytania „Próby” natknęłam się gdzieś na opinię, że książka została doceniona przez krytyków, którzy się nią wręcz zachwycali, natomiast przez czytelników pozostała raczej niezauważona, przeszła bez echa. Dopiero kolejna powieść Eleanor Catton: „Wszystko, co lśni”, nagrodzona Bookerem, przyniosła jej popularność. Czytając debiutanckie dzieło pisarki nie trudno było mi zrozumieć, dlaczego tak się stało.

Temat wydaje się intrygujący – molestowanie seksualne, którego dopuścił się nauczyciel na swojej uczennicy. A może zakazana miłość, która owładnęła dwojgiem ludzi i musiała zakończyć się w ten sposób, mimo wzajemności obojga. W sąsiedniej szkole teatralnej pierwszoroczniacy przygotowują spektakl, biorąc na temat sztuki właśnie te skandaliczne wydarzenia. Odtwórca głównej roli spotyka się z siostrą napiętnowanej, skrzywdzonej nastolatki. Nauczycielka gry na saksofonie trenuje swoje uczennice. Co jest prawdą, a co tylko grą? Granice między przedstawieniem a życiem rozmywają się. Nic nie wydaje się rzeczywiste.

Taka właśnie jest ta powieść – niejednoznaczna, dziwna, jak duży kocioł, w którym ktoś właśnie zamieszał. Rozumiem, co mogło urzec recenzentów, a co nie przypadło do gustu czytelnikom – ta zagadkowość, ciąg pytań bez odpowiedzi. Książka zawiera urzekające sceny prób młodzieży, gdzie właśnie słowo jest najpiękniejszym narzędziem, tworzącym nastrój. Ale zawiera też fragmenty, które nie zostają do końca wyjaśnione, które dają szerokie pole do interpretacji – na tyle szerokie, że nie mamy pojęcia, czy podążamy właściwym tokiem rozumowania. 
 
Trzeba brać tę powieść na dystans, nie sugerować się krzykliwą tematyką – gdyż można się wtedy bardzo zdziwić. Całość jest delikatna, cicha i spokojna. Opowiada o uczuciach, nie zbrodni. O dorastaniu i życiu po zajściu, którego nikt nie potrafi pojąć. Ucieka od krwistych szczegółów, stawia na przeżycia wewnętrzne. Nie jest to książka łatwa i na pewno wywoła skrajne opinie, ale na pewno ma w sobie coś i warto się z nią zmierzyć.

czwartek, 3 grudnia 2015

Emilie Albertini i Anne Humbert: „Bądź chic! Tajemnice kobiecej garderoby”

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 03, 2015 4 komentarze


Emilie Albertini i Anne Humbert
„Bądź chic! Tajemnice kobiecej garderoby”
Wydawnictwo Literackie
224 stron 




Która z nas nie zna tego uczucia – stoimy przed szafą pełną ubrań i kolejny raz okazuje się, że nie mamy co na siebie włożyć, że brak nam pomysłu co z czym zestawić. Przeglądamy kolorowe magazyny i blogi modowe zastanawiając się, jak one to robią i skąd wiedzą. Ciągle brak nam swojego stylu. Ale bez obaw, co i rusz wychodzą nowe poradniki, które pomagają odnaleźć się w tym skomplikowanym, modowym świecie.

Jednym z nich jest książka „Bądź chic! Tajemnice kobiecej garderoby”. Książka może dla kobiet obytych w temacie nie będzie dużą inspiracją, raczej powtarza spotykane wszędzie informacje, ale dla początkujących – jest jak najbardziej fajną lekturą.

Duet Emilie Albertini i Anne Humbert stara się udowodnić, że jeśli w naszej szafie znajduje się para dżinsów, mała czarna, sweter, biała koszula i marynarka to właściwie mamy już wszystko. Krok po kroku, zwracając uwagę na szczegóły kobiecej sylwetki, autorki zgłębiają naszą wiedzę o tym jak ukryć to, co powinno być ukryte, a wyeksponować to, co warto podkreślić. Książka zbudowana jest w bardzo przejrzysty, przyjazny dla czytelnika sposób. Przede wszystkim treść pogrupowano na trzy części: Niezbędniki, Dodatki, Ostatnie rady. Autorki po kolei skupiają się na poszczególnych elementach kobiecej garderoby, przytaczając przy tym anegdoty i ciekawostki. Książka ma ładny krój pisma, odpowiednie partie tekstu są przemyślnie podkreślane. No i rysunki – proste, ale niezwykle urocze. Książkę można czytać od deski do deski, albo wyrywkowo. Każda z nas znajdzie tu coś dla siebie.

Żałuję, że nie rozwinięto bardziej partii poświęconych historii poszczególnych elementów stroju – bo z książki dowiadujemy się m.in. jak powstały pierwsze dżinsy i które gwiazdy wypromowały małą czarną. To były fragmenty, które najbardziej mi się podobały. Warto zwrócić tez uwagę na małe poradniki DIY, czyli jak zrobić coś ładnego z niczego.

Książkę polecam, ale w roli ciekawostki – na pewno nie jest to tradycyjny poradnik,z którego zaczerpniecie maksimum wiedzy. Raczej taka zabawa modą, zwrócenie uwagi na sprawy, które nam umykają, ale nie są bardzo odkrywcze. Wizualna strona pozycji jest jej mocną stroną, więc prawie każda miłośniczka tematu zapewne zechce mieć ją na półce.

piątek, 20 listopada 2015

Laserowa korekcja wzroku - przebeg zabiegu

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 20, 2015 2 komentarze
Hej :) Dziś chciałam Wam opowiedzieć o zabiegu laserowej korekcji wzroku, któremu poddałam się 23 października, a dokładniej o jego przebiegu. Jest to temat, do którego będę jeszcze wielokrotnie wracać, dzieląc się z Wami bieżącymi informacjami. Sama przez zabiegiem przeczytałam wiele wpisów na forach, obejrzałam różne filmiki i miałam wciąż wiele pytań. Mim, że wydawało mi się, że przygotowałam się na operację, bo z tyloma różnymi relacjami spotkałam się wcześniej, wszystko wyglądało mimo wszystko trochę inaczej i dlatego chciałam napisać kilka słów o własnych odczuciach.

O zaleceniach przed zabiegiem już wspominałam, więc nie będę do tego wracać. W dniu operacji należy sobie zarezerwować co najmniej parę godzin na pobyt w klinice, i najważniejsze – zabrać ze sobą bliską osobę. Standardowo zaczyna się od powtórzenia badań i spotkania z lekarzem prowadzącym, który przygotuje nas do zabiegu. Doktor m.in. opowiedział mi o przebiegu całej operacji krok po kroku, przypomniał jak powinnam postępować przez pierwsze tygodnie po zabiegu oraz wypisał receptę i poinstruował jak należy dawkować leki. Od razu wyznacza się też pierwszą wizytę kontrolną i wiem, że w różnych klinikach może się to nieznacznie różnić, ale po ok. tygodniu należy pojawić się na ściągnięcie soczewek ochronnych, które nakładane są w trakcie zabiegu.

Warto, żeby jak najszybciej wykupić leki z recepty – jeżeli czeka na nas bliska osoba, można przekazać jej receptę, albo zorientować się gdzie jest najbliższa apteka i zrobić to po wyjściu z kliniki. Jeżeli nie ma takich możliwości, powinniśmy chociaż mieć ze sobą jakieś leki przeciwbólowe. Bardzo szybko po zabiegu zaczynamy odczuwać ból i naprawdę warto szybko coś zażyć. Ja miałam zabieg wieczorem, i jechaliśmy z daleka (ok. 300 km), także trochę pobładziliśmy, zanim udało nam się znaleźc tam aptekę czynną o 20. Warto przemyślec takie szczegóły wcześniej, bo znieczulenie szybko przestaje działać i natychmiast czujemy w oku kłucie i wrażenie takiego jakby piasku pod powiekami.

Choć oczy są znieczulane i zabieg określany jest jako bezbolesny, dla mnie odczuwalny był duży dyskomfort. Może jest to kwestia wrażliwości, komuś kto na co dzień np. stosuje soczewki kontaktowe łatwiej przejść pewne rzeczy... Wydawało mi się, że lepiej zniosę zabieg, jednak okazało się, że nie była to rzecz przyjemna. Nie chcę nikogo straszyć, ale czytałam wcześniej tyle opinii o tym, że praktycznie nic nie czuć, że trochę mnie to zszokowało. Warto mieć świadomość, że różnie to może wyglądać, że każdy człowiek jest inny.

Przed wprowadzeniem na salę zabiegową dostajemy ubranie ochronne i czepek na głowę. Zostajemy wprowadzeni, musimy położyć się na stole i oddajemy się w ręce pielęgniarek i lekarza. Okolice wokół oczu są odkażane, a na twarz nakładane jest tzw. obłożenie czyli płachta z otworem na operowane oko. Przed zabiegiem na oko nakładana jest tzw. rozwórka, która uniemożliwia zamknięcie oka. Umieszczenie jej wewnątrz nie należy do najprzyjemniejszych, odczuwamy ucisk. Oczy są kropione – zresztą przed zabiegiem także kilka razy. Zostajemy ustawieni pod laserem. Doktor cały czas informuje na jakim etapie jest zabieg i co teraz będzie się działo. Sam przebieg zabiegu różni się w zależności od obranej metody, w moim przypadku była to EPI-LASIK.

Później następuje moment dosyć nieprzyjemny. Rogówka jest przygotowywana do zabiegu, nie znam się na tym fachowo, ale jej wierzchnia warstwa jest jakby ścierana (odseparowanie nabłonka rogówki). Czujemy nacisk na oko, jakieś urządzenie zostaje do niego przyłożone i pojawia się odgłos jak w maszynce do golenia czy depilatorze. Szczerze, będzie mi się on na pewno długo kojarzył z tą chwilą. Dla mnie ten moment był trudny. Nie mogę powiedzieć, że bolesny, ale bardzo nieprzyjemny i wywoływał duże emocje. Po odsunięciu urządzenia od oka na chwilę traci się widzenie, i mimo że doktor mnie o tym uprzedzał, i tak się przeraziłam że straciłam wzrok. Oczywiście to zaraz mija, wzrok wraca i doktor przystępuje do kolejnej fazy zabiegu. Raz jeszcze dokładnie ustawia pacjenta pod laserem i instruuje w jakie światełko należy patrzeć. Podsumowuje na jakim etapie jest zabieg: 10 proc, 20, 50, 80... Nie musimy się bać, laser śledzi nasze oko, a ten proces jest bezbolesny. Była jeszcze jedna czynność, ale nie pamiętam czy miała miejsce po laserze, czy przed. Doktor nabrał coś na pęsetę i przemywał mi powoli oko – przynajmniej tak mi się wydaje. Z mojej perspektywy leżącego pacjenta wyglądało to jakby dłubał mi w oku po prostu. Nie czułam tego, ale miałam świadomość co robi, widziałam to, i myślałam że zaraz odlecę... Sprawdziłam – ściślej rzecz ujmując był to masaż rogówki gąbką nasączoną pewnym roztworem. I to już koniec. Oko jest intensywnie polewane wodą – też nie należy to do najprzyjemniejszych, ale nic nie boli, i znów zakraplane. Lekarz zakłada też soczewkę opatrunkową, która wygląda jak zwykła soczewka kontaktowa. Ma za zadanie chronić gojącą się rogówkę i przez tydzień nosimy ją cały czas, az do wizyty kontrolnej - zdejmie ją dopiero lekarz. Później przechodzi się do operacji drugiego oka, cały proces powtarza się ponownie. Bałam się, że muszę przechodzić to jeszcze raz, ale jakoś dałam radę. Na sali zabiegowej spędzamy tylko kilka-kilkanaście minut, zależy to od obranej metody i wady wzroku. I po wszystkim, od razu możemy wstać, pielęgniarka prowadzi nas do sali. Możemy tam odpocząć i poczekać tyle, ile potrzebujemy, a potem wrócić do domu i czekać na efekty.

Nie chcę nikogo straszyć, ale chcę uświadomić, że nie dla każdego ten zabieg jest całkowicie bezbolesny. Dla mnie wiązał się z dość dużym dyskomfortem i nie wiem, czy zdecydowałabym się na niego, gdybym wiedziała, jak to wygląda. Jestem raczej panikarą. Może gdybym była tego świadoma – niestety w większości opisów w internecie znajdujecie tylko informację o tym, że praktycznie nic nie czuć, albo że jest pewien dyskomfort, ale niewielki, a wszystko trwa przecież tylko kilka-kilkanaście minut. Ale to jednak oczy, nasz wzrok, jeden z najważniejszych narządów i dobrze zdawać sobie z tego sprawę. Każda operacja wiąże się z powikłaniami, każda jest jakąś ingerencją w nasz organizm. Trzeba o tym pamiętać, dlatego ja nikomu nie powiem: polecam, zrób to sobie, poprawisz sobie niesamowicie komfort życia. To musi być samodzielna, przemyślana decyzja.


O rekonwalescencji i efektach napiszę niedługo w kolejnym wpisie :)

wtorek, 17 listopada 2015

James Dashner: „Próby ognia”

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 17, 2015 3 komentarze
James Dashner: „Próby ognia”

audiobook (Audioteka.pl)

Wydawnictwo Papierowy Księżyc

Czyta: Łukasz Garlicki

Długość: 14 godz. 3 min.


Najpierw obejrzałam film „Więzień labiryntu”, a dopiero później przeczytałam książkę i z tego chyba powodu lektura nie przypadła mi bardzo do gustu. W przypadku drugiej części postanowiłam nie ponawiać tego błędu i najpierw sięgnąć po książkę, a raczej... audiobook.

Poznajemy dalsze losy chłopców, którzy przeszli pierwszą próbę i wydaje im się, że zdołali wyrwać się z rąk DRESZCZu. Szybko okazuje się, że Labirynt to był dopiero początek... Tym razem bohaterowie będą musieli zmierzyć się z bezlitosnym słońcem pustyni, atakami Poparzeńców i brakiem logiki – bo nie zawsze to, co widzą jest tym, co istnieje naprawdę a najlepszy przyjaciel może okazać się zdrajcą. Do Thomasa i reszty dociera, że nie byli jedyni, że istniał drugi Labirynt, w którym przetrzymywano dziewczyny, a wszystkie próby, którym się ich poddaje, mają podobno przyczynić się do stworzenia leku na śmierć. Czy tak jest naprawdę? Chłopcy będą mieli dwa tygodnie, by sprostać zadaniu i odnaleźć Bezpieczną Przystań. Nie wszyscy przetrwają, pustynia zabiera najsłabsze ogniwa...

Interpretacja Łukasza Garlickiego podobała mi się mniej niż w przypadku poprzednich audiobooków, ale była poprawna. Zabrakło mi wczucia się w rolę, indywidualizowania tonu głosu bohaterów, ale przecież nie jest to obowiązkowe. Audiobooka słucha się bardzo dobrze pewnie dlatego, że jest najeżony zwrotami akcji. Bardzo krótkie rozdziały wieńczy zawsze jakieś odważne, pełne napięcia zdarzenie. Tekst można sobie przesuwać do przodu i w tył właśnie po rozdziałach. Książka bardzo mi się podobała i z niecierpliwością sięgnę po tom trzeci.

Dzień po zakończeniu lektury sięgnęłam po film... i miałam wrażenie, że dostałam zupełnie inną historię. Podobno w filmie zmieszano trochę wydarzenia z drugiego i trzeciego tomu, którego jeszcze nie znam. To by trochę tłumaczyło, ale i tak bardzo się zawiodłam. Wiele wątków poprowadzono zupełnie inaczej, większości scen po prostu nie pokazano, a ta niesamowita relacja która łączy Thomasa i Teresę została zupełnie pominięta. Szkoda.... Film w sam sobie jest dobry i na pewno spodoba siękomuś, kto książki nie czytał, ale niestety jest to tylko obraz na motywach powieści, co nas, książkożerców raczej drażni.


Audiobook do kupienia np. tutaj: >>klik<<

sobota, 14 listopada 2015

Robert Galbraith (J. K. Rowling): Wołanie kukułki

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 14, 2015 4 komentarze

Robert Galbraith (J. K. Rowling): Wołanie kukułki

audiobook (Audioteka.pl)
Wydawnictwo Dolnośląskie

Czyta: Maciej Stuhr

Długość: 16 godz. 18 min.


Nadrabiam zaległości. Osoba, która na „Harrym Potterze” praktycznie się wychowała, musiała w końcu sięgnąć po kryminał J.K. Rowling, wydany pod pseudonimem. Tym razem znów sięgnęłam po audiobook, w genialnej interpretacji Macieja Stuhra.

Cormoran Strike to prywatny detektyw któremu kiepsko się wiedzie. Właśnie rozstał się z kobietą, jego agencja od dawna nie ma poważnych klientów, zalega też z opłatami. Wskutek błędu, zostaje mu przysłana nowa sekretarka, Robin. Strike'a nie stać na taki luksus, ale nie potrafi odmówić dziewczynie, która okazuje się bardzo schludna i pomocna. Zwłaszcza, że pojawia się majętny klient. Detektyw ma raz jeszcze zbadać tajemniczą śmierć siostry klienta, supermodelki Luli. Parę miesięcy wcześniej świat obiegła wstrząsająca informacja, że Lula popełniła samobójstwo, wyskakując z balkonu swojego apartamentowca. Strike przyjmuje zlecenie tylko dlatego, że potrzebuje pieniędzy, a także przez wzgląd na pamięć o przyjacielu z dzieciństwa, który był adoptowanym bratem nowego klienta. Wkrótce okazuje się, że śledztwo było niedokładne i rzeczywiście, Strike łapie pewien trop.

Podoba mi się postać głównego bohatera właśnie dlatego, że całkowicie odbiega od wizerunku prywatnego detektywa, jakie spotykamy w innych kryminałach. Strike to postać szorstka i chłodna, raczej nieprzyjemna. Jego zachowanie jest grubiańskie, źle traktuje swoją sekretarkę i nie ma przyjaciół,ale wkrótce okazuje się, że to tylko pozory, że w głebi serca jest dobrym człowiekiem. Strike wiele w życiu przeszedł, był kiedyś cenionym wojskowym, teraz ledwo wiąże koniec z końcem. W wypadku stracił stopę, kryje się ze swoją niepełnosprawnością, mimo że początkowo odpycha, nie można zaprzeczyć, że jest bystrym i rzetelnym detektywem. Jego poszukiwania są bardzo przemyślane i solidne. Szybko okazuje się, że potrafi dokonać niemożliwego.

Może historia nie trzyma w ogromnym napięciu i na pewno nie powtórzy sukcesu „Harry'ego”, ale jest sprawnie napisana i ma swoje zalety. Kryminał to średni, zakończenie – takie sobie (czy tylko ja mam wrażenie, że działania mordercy są trochę nielogiczne?), ale dobrze bawiłam się przy słuchaniu i polecam. Rowling kolejny raz pokazała, że potrafi świetnie portretować bohaterów oraz lubi zawiłości, które w końcowych scenach zostają rozwiązane.

Nawiasem jeszcze dodam, że Maciej Stuhr w roli lektora sprawdza się znakomicie, ale oczywiście można się było tego spodziewać. Każdemu z bohaterów nadal inny ton głosu, bardzo wczuwa się w postaci. Mogę powiedzieć, że żałuję, że się skończyło :)

środa, 11 listopada 2015

Haruki Murakami: 1Q84, tom 3

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 11, 2015 2 komentarze
Haruki Murakami: 1Q84, tom 3

audiobook (Audioteka.pl)

Wydawnictwo Muza

Czytają: Maria Seweryn , Piotr Grabowski
Długość: 18 godz. 37 min.


Trylogię Murakamiego czytałam w dosyć dużych odstępach czasu, nie przeszkodziło to jednak w odbiorze i ponownym zanurzeniu się w klimat opowieści. Tym razem wybrałam audiobook, i podzielę się z Wami nie tylko opinią na temat treści, ale także moim zdaniem na temat takiej formy czytania, czy tez raczej słuchania książki :)


Aomame i Tengo zostali połączeni w dzieciństwie jednym, na pozór zwyczajnym zdarzeniem. Teraz są już dorośli, a jednak nie potrafią o sobie zapomnieć. Szukają się nawzajem, nie mając pojęcia, że to drugie czuje to samo i również szuka. W drugim świecie, w roku 1Q84, gdzie na niebie wiszą dwa księżyce, a nocą wychodzą Little People, ich drogi się przecinają. Aomame i Tengo są coraz bliżej, choć nie do końca zdają sobie z tego sprawę. Czy zdążą się spotkać, wszak ich śladem podąża sekta i prywatny detektyw, Uschikawa, a wokół dzieją się rzeczy niemożliwe.

Książka oddaje klimat poprzednich części. Być może w audiobooku jest to bardziej wyczuwalne, ale styl Murakamiego w pewnych momentach zaczyna doskwierać: powolne tempo opowieści, liczne powtórzenia, parafrazy i znów powtórzenia... Bohaterowie są bardzo bierni, właściwie robią niewiele poza ukrywaniem się i przebywaniem w zamknięciu. Powieść trochę się dłuży, ciągnie niemiłosiernie, aż do punktów kulminacyjnych, kiedy przyspiesza i kiedy nagle dzieje się aż za wiele. Podobają mi się sylwetki bohaterów, ich tajemniczość i niejednoznaczność. Podoba mi się ten dziwny, poplątany świat drugiej rzeczywistości, w którym dzieją się rzeczy nieprawdopodobne. Podoba mi się więź, jaka łączy głównych bohaterów, tak zaskakująca, a jednocześnie oczywista i niepodważalna. To opowieść dla tych, którzy nie poszukują w literaturze logiki – trzeba przygotować się na surrealizm, na przełamanie wielu zasad, a także na schematyczność i powtarzalność. To, co zaczyna mnie też powoli denerwować, to naturalizm w opisach kontaktów seksualnych, czy też w ogóle przedmiotowe podejście do kobiet, częste zwracanie uwagi na ich ciała, jakby wielkość piersi była najważniejsza przy charakteryzacji postaci. Ale to zjawisko jest widoczne we wszystkich powieściach pisarza, po prostu tak już ma.

Co do audiobooka – wciąż nie do końca mogę się przekonać do tej formy, ale okoliczności wymogły na mnie tę formę lektury. Mimo wszystko, utworu słucha się całkiem przyjemnie. Narracja poprowadzona jest z punktu widzenia trzech bohaterów, kolejno Aomame, Tengo i Uschikawy. Rozdziały męskie są odczytywane przez Piotra Grabowskiego, rolę Aomame przejęła Maria Seweryn. Oboje znakomicie się spisali, dobrze się ich słuchało, wpisali się w klimat japońskiej historii. Głos P. Grabowskiego jest bardzo rzeczowy, natomiast M. Seweryn ma w tonie dużo kobiecego ciepła. Oboje starali się nadać poszczególnym bohaterom zindywidualizowany styl, widać to zwłaszcza w dialogach. Intonacja się zmienia, każdy bohater przemawia jakby swoim głosem.

Tylko w jednym momencie poczułam małe niedopatrzenie. W historii pojawia się postać inkasenta NHK, dosyć upiorna, wprowadzająca nawet dreszczyk grozy. Bohater najpierw pojawia się w narracji Aomame i zostaje tam rewelacyjnie przedstawiony. Lektorka bardzo wczuwa się w jego postać, fenomenalnie gra głosem. Później inkasent dręczy też Uschikawę i tu niestety jego dialogi, odczytywane przez lektora, nie zachowują już takiego wydźwięku jak wcześniej. Ale to oczywiście nie przeszkadza w ogólnym odbiorze.

Podsumowując, warto czasem sięgnąć po nowość, w tym wypadku audiobook. Pozwala on w zupełnie inny sposób spojrzeć na książkę i jest okazją do kolejnych interpretacji. Chociaż nic nie zastąpi mi książki, jestem zadowolona. A co do ogólnej oceny – Murakami tym razem plasuje się gdzieś między trójką a czwórką. Powieść jest wyjątkowa, jednak momentami wydaje się przegadana, a zakończenie jest raczej średnie. Wiele wątków nie zostało do końca wyjaśnionych. Mimo to, miło było znów spotkać się z tymi bohaterami i szkoda, że to już koniec. 

Audiobook można zamówić np. tu: >>klik<< 

poniedziałek, 9 listopada 2015

"Better call Saul", serial, sezon 1

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 09, 2015 1 komentarze

"Better call Saul"
serial
sezon 1

Breaking bad” to jeden z moich ulubionych seriali. Historia skromnego chemika, który w obliczu śmiertelnej choroby zatraca się w narkotykowym światku, opowiedziana jest w sposób iście mistrzowski. Z wielką nadzieją spojrzałam więc na serial „Better call Saul”, który jest spin-offem serialu. Jego akcja dzieje się na wiele lat przed wydarzeniami z „Breaking..” a głównym bohaterem jest prawnik James McGill. Znany z pomocy gangsterom, ale i niezwykle lojalny, staje się idealnym kompanem Waltera. Tutaj mamy okazję zobaczyć trudne początki Saula i rozwój jego spektakularnej kariery. Saul balansuje na granicy prawa i bezprawia, i tylko dzięki pomocy brata, cenionego prawnika, wychodzi na ludzi. Pracuje jako goniec w kancelarii, ale chce czegoś więcej. Cierpliwie, po kryjomu kończy studia prawnicze i zdaje egzamin, ale kolejny raz przekonuje się, że tylko przekręty dają mu możliwość zarobku. Odrzucony przez brata, nie poddaje się jednak. Wynajmuje małą klitkę i czeka na klientów, przy okazji wykorzystując swój krasomówczy talent do wypromowania własnej osoby, co najczęściej kończy się tarapatami.Szczerze - nigdy nie przepadałam za tym bohaterem, a dzięki serialowi naprawdę go polubiłam.

Serial powtórzył sukces swojego starszego brata i nic dziwnego. Nie tylko zachwyci fanów historii Waltera, dla których każda aluzja do serialu „Breaking bad” jest na wagę złota. Oprócz Saula, w pierwszym sezonie zetkniemy się również z dilerem Tuco i byłym policjantem, ochroniarzem z kamienną twarzą Mike'm. To dopiero początki znajomości Saula z Mike'm, które okażą się przecież owocem niezastąpionej współpracy. Spodoba się także tym, dla których tytuł nie budzi żadnych skojarzeń – ponieważ produkcja opowiada jednocześnie ciekawą, odrębną historię, która po prostu świetnie się ogląda.


„Better call Saul” jest serialem bardzo dobrym. Oddaje klimat „Breaking bad”, przypomina tamten sposób budowania dramaturgii każdego odcinka, w podobny sposób buduje napięcie. Akcja płynie leniwie, by nagle zaskoczyć możliwością rozwiązań. Bohaterowie są skonstruowani z wielką precyzją, każdy ma bogatą osobowość, a przy tym zachowuje w sobie nutkę tajemnicy pokazując, że chowa w sobie jeszcze ogromny potencjał. Nie umiem się doczekać drugiego sezonu, na pewno będzie równe dobry.

Polecam z czystym sercem!

czwartek, 5 listopada 2015

Federic Verger: "Arden"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 05, 2015 1 komentarze
Federic Verger: "Arden"
Noir Sur Blanc
410 str.

Federic Verger, francuski pisarz, za powieść „Arden” otrzymał m.in. Nagrodę Goncourtów, Thyde Monnier, Nagrodę Pamięci Alberta Cohena i inne. Akcja powieści rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej w fikcyjnym księstwie, Marsowii. Narrator opowiada dzieje swojego wuja, Alexa de Rocoule'a, zarządzającego luksusowym hotelem Arden. Alex to kobieciarz o nie najlepszej opinii. Jego przeciwieństwem jest drugi z bohaterów, Salomon, samotny wdowiec. Mężczyzn łączy wspólna pasja: operetka. Razem komponują dzieła, które nie mogą jednak zdobyć popularności, i w większości nigdy nie zostały dokończone.
 
Prześladowanie Żydów zmusza Salomona i jego młodą córkę Esther do ucieczki – znajdują schronienie w hotelu przyjaciela. Jednak Salomona niepokoi reputacja Alexa, boi się o swoją córkę. Bardzo szybko okazuje się, że słusznie, gdyż Alex rozpoczyna obsesyjne zaloty do obojętnej na jego wzgędy dziewczyny. 
 
Nie ulega wątpliwości, a świadczą o tym chociażby liczne nagrody, że mamy do czynienia z literaturą dobrą. Jednak to, co wybitne, nie zawsze musi przypaść wszystkim do gustu, a często dla przeciętnego czytelnika okazuje się zbyt wyrafinowane, by nie powiedzieć: nudne. Lektura „Ardenu” nie sprawiła mi przyjemności. Co prawda przyznaję, że tematyka wojenna rzadko mi odpowiada, ale jednak w tym przypadku sądziłam, że główny wątek zdoła mnie przekonać. Pierwsze ok. 100 stron szło mi jak po grudzie – był to zapis różnych wspomnień o wuju narratora, fragmenty jego operetek czy opowiadań, kilka przeplatających się ze sobą historii. Później, gdy książka nabrała tempa, a fabuła szła już właściwym torem, było trochę lepiej. Całość jednak w ogóle nie skradła mojego serca, wydała się napompowana. Owszem, pewne fragmenty, zwłaszcza te o przygodach Juszki i jego kompanów z wędrownej orkiestry, były naprawdę zajmujące. Jednak gdybym miała ocenić tę książkę, raczej nie jest to lektura dobrana właściwie, do mnie nie trafia. Co nie znaczy, że innych nie zachwyci.

sobota, 31 października 2015

Gabriel Garcia Marquez: "Sto lat samotności"

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 31, 2015 2 komentarze


Gabriel Garcia Marquez: "Sto lat samotności"
Wydawnictwo Muza
456 str.

Gabriel Garcia Marquez, wielka postać, pisarz kolumbijski, uznawany za jednego z najwybitniejszych prozaików XX wieku, laureat Nagrody Nobla. I „Sto lat samotności” - jego największa powieść, będąca zapisem rodzinnych opowieści. To kolejna z tych pozycji, które wstyd nie znać, a ja systematycznie nadrabiam ostatnio podobne zaległości. Pisarz zmarł w zeszłym roku, ale pozostawił po sobie wspaniałą spuściznę.

Historia miasteczka Macondo, małej, zamkniętej społeczności, żyjącej z dala od zgiełku. Dzieje rodu Buendia, niezwykle barwnych postaci, skażonych jednak piętnem kazirodztwa, co przyczyniło się do lat klęsk, nieszczęść i fatum. Wiele intrygujących, wprost niemożliwych opowieści, gdzie realizm przeplata się z surrealizmem. Galeria postaci, ich żywotów i przekleństw, które nie pozwalały im odnaleźć upragnionego spokoju. Ludzi, których samotność trawiła tak silnie, że bez namysłu wpadali w sidła namiętności i pożądania. Trudno odnaleźć słowa, które mogłyby przybliżyć zarys fabuły, wprowadzić w świat tej niezwykłej epopei. Książka pełna odniesień i nawiązań. Niełatwa, ale też wciągająca od pierwszej strony. Trudno porównać mi ją z jakąkolwiek inną pozycją – po prostu trzeba przeczytać.

Pułkownik Gerineldo Marquez tego popołudnia zatelefonował do pułkownika Aureliana Buendii. Była to jak zwykle rozmowa, która nie miała otworzyć żadnego wyłomu w obumarłej wojnie. Kończąc ją, pułkownik Gerineldo Marquez spojrzał na opustoszałe ulice, na perełki deszczu na migdałowcach, i poczuł się zagubiony w samotności.
- Aureliano – powiedział smutno do aparatu – w Macondo pada deszcz”.

Bardzo podobało mi się zakończenie książki, było idealnym zwieńczeniem całej tej nietuzinkowej historii. Jak najbardziej polecam, ze świadomością, że do tej pozycji trzeba dojrzeć i dobrze się stało, że przeczytałam ją dopiero teraz.

poniedziałek, 26 października 2015

„Piraci”, serial, sezon 1

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 26, 2015 3 komentarze

Piraci”, serial, sezon 1


Akcja serialu ma miejsce na 20 lat przed wydarzeniami z „Wyspy skarbów”, książki Roberta Louisa Stevensona. Sama fabuła jest oparta na jego prequelu, „Złoto z Porto Bello”. Osią historii są przygody kapitana Flinta, przewodzącego na statku pirackim. Musi on nie tylko walczyć o przetrwanie z Brytyjczykami, którzy chcą ucywilizować wyspę New Providence, z lokalnymi grupami piratów, którzy są jego przeciwnikami w walce o łup i władzę, a także z własną załogą, z którą nie jest tak do końca szczery.

Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że serial ma wszystko, co w takiej produkcji potrzebne. Silna postać głównego bohatera, który gra też trochę czarny charakter, gdy na jaw wychodzą jego prawdziwe motywacje. Piękna kobieta – Eleanor, która trzyma handel na wyspie w swoich rękach. I ten trzeci - Kapitan Charles Vane, niegdyś jej kochanek, teraz największy wróg. Do tego wiele barwnych, drugoplanowych postaci, widowiskowe sceny najazdów łupieżczych, zacięte spory i walki, żądza posiadania... I tu następuje zgrzyt. Mimo wszystkich tych smaczków, serial nie dorównuje moim ulubionym tytułom. Brak mu tej iskierki, tego „czegoś”, co sprawia, że z niecierpliwością wyczekujemy kolejnego odcinka. Na pewno jest dobry i pokazuje coś nowego, zupełnie inne środowisko, a to duża pochwała. Jednak sposób prezentacji pozostawia już wiele do życzenia. No i bohaterowie – pozornie intrygujący, silni i z charakterem, jednak trudno zżyć się z którymkolwiek, by dać się ponieść jego historii.

Drugi sezon chyba na razie poczeka długooo na swoją kolej, o ile w ogóle ;) A jak Wasze wrażenia, znacie ten tytuł?

piątek, 23 października 2015

Laserowa korekcja wzroku – przygotowanie do zabiegu

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 23, 2015 13 komentarze
Im bliżej operacji, tym stres coraz większy – ale to nieuniknione. Chciałabym podzielić się dziś z Wami drobnymi radami i obostrzeniami, jakie związane są z przygotowaniem do operacji, która czeka mnie już na dniach (a właścwie to w dniu dzisiejszym, ponieważ pst pisany był z wypzedzeniem).

W przypadku kliniki, którą wybrałam, najpierw znałam tylko datę zabiegu. Z przyczyn ode mnie niezależnych została ona jednak zmieniona. To skomplikowało mi trochę sytuację, ponieważ mam do kliniki ponad 300 km, na ten wyjazd zarówno ja, jak i mój chłopak, musieliśmy wziąć wolne w pracy. Klinika starała się dostosować, jeżeli chodzi o wybór nowego terminu, więc przynajmniej to jest na plus. Ostatecznie zabieg odbędzie się 23 października. Ponieważ w związku z urlopem miałam wiele recenzyjnych zaległości, na blogu będą pojawiać się posty napisane wcześniej, z różną częstotliwością. Ja przez ok. tydzień-dwa raczej nie będę zbliżać się do komputera. O ile wytrzymam ;)

Około tygodnia temu otrzymałam telefon z informacją o dokładnej godzinie operacji i przypomnienie najważniejszych informacji. Podczas badań otrzymałam też formularz, który zawiera niezbędne wskazówki.

O czym trzeba pamiętać przed zabiegiem?

- w dniu zabiegu powinniśmy zjeść lekkostrawny posiłek
- ok. 3 tygodnie przez zabiegiem należy zaprzestać noszenia soczewek kontaktowych
- na ok. 3 dni przez zabiegiem należy zaprzestać wykonywania makijażu oczu
- w dniu operacji należy zdjąć biżuterię (kolczyki, pierścionki)
- w dniu zabiegu nie można palić ani pić alkoholu 
- w dniu zabiegu pacjent nie może być chory – nie może mieć kataru, kaszlu, opryszczki, nie może przyjmować antybiotyku
- tego dna kobieta nie może mieć okresu
- należy pamiętać o zabraniu ze sobą okularów przeciwsłonecznych

Bardzo ważne to zabrać ze sobą bliską osobę, z którą będziemy mogli wrócić po operacji bezpiecznie do domu! I która oczywiście będzie nas podtrzymywac na duchu w czasie badań :)


Zalecenia po zabiegu:

- oszczędny tryb życia
- przez ok. 2 tygodnie po zabiegu najlepiej nie prowadzić samochodu, nie korzystać z komputera
- unikać nasłonecznienia (sauny, solarium, basen)
- unikać zadymionych, zakurzonych pomieszczeń
- unikać wysiłku fizycznego i sportu
- uważać podczas np. mycia włosów (z głową odchyloną do tyłu), podczas snu (by nie trzeć gojących się oczu)

Trochę tego jest, prawda?


Na pewno powrócę z postem, w którym opiszę zabieg krok po kroku.

środa, 21 października 2015

Audiobooki

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 21, 2015 1 komentarze
Po zabiegu laserowej korekcji wzroku na jakiś czas będę wyłączona z takich przyjemności jak czytanie książek czy oglądanie ulubionych seriali, nawet korzystanie z komputera i Internetu. Bardzo dobrym sposobem na nudę w takim momencie mogą okazać się audiobooki :)

Chociaż nigdy nie darzyłam audiobooków wielką miłością, najwyższa pora spróbować się z nimi zaprzyjaźnić. Po powrocie do pełni sił na pewno znajdziecie na moim blogu wiele recenzji odsłuchanych przeze mnie książek.

Wszystko to dzięki uprzejmości serwisu >>audioteka.pl<< 
Już dziś zapraszam Was do zapoznania się z ich ofertą, a poniżej przedstawiam linki do tytułów, które będą mi towarzyszyć w okresie rekonwalescencji.

>>Próby ognia<<
>>Pochłaniacz<<

A Wy słuchacie audiobooków? Co o nich myślicie?

poniedziałek, 19 października 2015

Santiago Pajares: "Książka, której nie ma"

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 19, 2015 4 komentarze

Santiago Pajares: "Książka, której nie ma"
Wydawnictwo Pascal
460 str.


Książka, której nie ma” Santiago Pajares'a to pozycja, którą przeczytałam dzięki blogerom – już nie pamiętam na którym blogu, bo było to spory czas temu, zetknęłam się z recenzją tego tytułu i przychylnymi komentarzami. Akurat byłam wtedy w trakcie zamawiania paczki w księgarni internetowej i skusiłam się na tę pozycję. Czy słusznie?

David Peralta pracuje jako redaktor w dobrze prosperującym, małym wydawnictwie. Jednak wkrótce okazuje się, że przyszłość wydawnictwa zależy do niego. Redaktor dostaje tajemnicze zadanie – musi odnaleźć autora najpoczytniejszej serii wydawniczej, który od kilku lat nie napisał kolejnego tomu. Sęk w tym, że nikt nie wie, kim jest pisarz. Nikt nigdy z nim nie rozmawiał, nikt go nie poznał, dotąd maszynopisy były wysyłane na adres redakcji i był to jedyny kontakt z twórcą. David zabiera swoją żonę do małej wioski w Pirenejach, bo tam wiedzie jedyny trop. Pod przykrywką wypoczynku, wciela w życie plan szefa i szuka człowieka, który stworzył fantastyczną „Spiralę”.

Książkę dobrze się czyta, jest przyjemna w odbiorze. Może momentami monotonna, ale ma zwroty akcji, które nadrabiają wcześniejsze chwile nudy. W przypadku narracji trzecioosobowych jednak często mam problem z książką, który wystąpił tym razem – nie wczuwam się tak w całą sytuację, nie dotykam sedna postaci, wszystko wydaje mi się jakby oddalone, a przez to mniej przekonujące. W związku z tym jest to kolejna z tych propozycji, które określiłabym raczej jako średnie – nie zostanie ze mną na dłużej, szybko zniknie w odmętach pamięci. Ale mimo to, chciałam podkreślić, że historia ma swoje mocne momenty i dla wielbicieli powieści przygodowych, będzie jak znalazł. Nie jest to kryminał, wbrew temu co można sądzić zapoznając się z zarysem fabuły, nie jest to powieść sensacyjna, ale ma swoje walory i miło się ją czyta. Powieść z morałem, choć niektóre z przedstawianych tu prawd są bardzo stereotypowe, to po raz kolejny pewnie urzekną. A poza tym – cudowna szata graficzna.

piątek, 16 października 2015

Haruki Murakami: "Mężczyźni bez kobiet"

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 16, 2015 5 komentarze


Haruki Murakami: "Mężczyźni bez kobiet"
Wydawnictwo Muza
320 str.



Zapewne fani japońskiego pisarza już z niecierpliwością wyczekują polskiej premiery jego najnowszej książki „Mężczyźni bez kobiet”, która będzie miała miejsce 21 października. A że ja oczywiście się do nich zaliczam, miałam przyjemną okazję zasiąść do lektury trochę wcześniej. Książka towarzyszyła mi podczas urlopu, a jej forma sprzyjała czytaniu w podróży, bowiem tym razem mamy do czynienia ze zbiorem opowiadań.

Opowiadań jest siedem. Każde jest inne, ale mają wspólny pierwiastek. Punktem wyjścia jest tu osoba narratora bądź też głównego bohatera – są to mężczyźni, w różnym wieku, o różnych profesjach, ale łączy ich ten sam problem, w ich życiu brakuje kobiety. Porzuceni, zdradzeni, lub samotni po śmierci ukochanej- ich losy są naprawdę różne. Wbrew tytułowi, w opowiadaniach występują postaci kobiece. To one są motorem napędowym, bez nich te historie w ogóle nie mogłyby się toczyć. 
 
Murakami pisze charakterystycznym, prostym stylem, który można lubić lub nie. Sama to zauważam, że gdy czytam kilka jego powieści pod rząd, mam przesyt – formy wydają mi się zbyt powtarzalne, błahe, potoczne. Ale ma to też swój urok. Zdecydowanie wolę jednak dłuższe formy, opowiadania nie przypadły mi do gustu. Murakami ma manierę pozostawiania otwartych zakończeń, zostawiania czytelnika jakby w środku zdania. I o ile najczęściej lubię taki sposób budowania opowieści, w tym przypadku po prostu miałam niedosyt, jakieś uczucie braku i niezrozumienia. Raził mnie też sposób przedstawiania przez autora miłości i kobiet w ogóle – jest bardzo przedmiotowy, jednotorowy. Jeśli miłość, to głównie cielesna, jeśli tęsknota, to za ciałem kobiety. Autor jest znany z tych uproszczeń, a jednak wcześniej wydawały mi się subtelniejsze. Murakamiego nadal lubię, ale jednak opowiadania nie skradły mojego serca.

Ciekawa jestem Waszej opinii :) Ruszyła sprzedaż przedpremierowa, więc być może ktoś już posiada tę książkę?

środa, 7 października 2015

"Hannibal", serial, sezon 3

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 07, 2015 2 komentarze

Hannibal”,
serial
sezon 3

Z tym serialem było tak, że pierwszy sezon dosłownie wgniótł mnie w fotel. Drugi przysporzył mieszanych uczuć: nie był już tak świetny, ale w ogólnym rozrachunku nadal przyzwoity. Co do trzeciego... Trudno wydać tu jednoznaczny osąd. Serial nie sprzedał się dobrze i najprawdopodobniej to ostatni sezon. Trzeba przyznać, że jest inny. Pierwsze odcinki to była zwyczajna gra z fanem i mnogość absurdów. Takie jakby schizofreniczne wizje, majaki senne, totalnie „odjechane” pomysły twórcy, Bryana Fuller'a. Zdarzało się, że kamera przez parę minut śledziła ruch spadających kropel wody, detale przedmiotów, i przede wszystkim jedzenie – nie tylko sposób krojenia czy gotowania, ale same produkty. Z jednej strony mamy tu więc piękne kadry, sztukę i wyrafinowanie, z drugiej strony obrazy tak mroczne i ponure, że wręcz odpychające. Nie brak scen szokujących. Nie mam zbyt mocnych nerwów, więc niektóre kawałki przesiedziałam z zamkniętymi oczami, były wprost obrzydliwe. Bohaterowie również zachowują się w sposób pozbawiony logiki. Właściwie nie jesteśmy pewni czy istnieją, czy naprawdę powstali z martwych, a może wszystko to dzieje się tylko w umyśle Willa? Trudno ogląda się te odcinki, no chyba że ktoś wielbi Hannibala tak bardzo, że ta gra z widzem jest jak majstersztyk.

Trzeba było nie lada cierpliwości, by dotrzeć do 8. odcinka, bo dla mnie trzeci sezon zaczął się dopiero od tego momentu. Wróciło napięcie, wrócił realizm, znów poczułam się jakbym oglądała serial, a nie serię niepowiązanych ze sobą zdarzeń. Historia Czerwonego Smoka wprowadziła klimat znany z poprzednich sezonów. Znów coś się zaczęło dziać.

Scena finałowa jest dosyć dobra. Znakomicie oddaje skomplikowane relacje pomiędzy Hannibalem i Willem. Dawno nie oglądałam takiego duetu. Z jednej strony jak uczeń i jego mistrz, zżyci ze sobą i oddani, z drugiej nienawidzący się i zdolni zabić. Końcówka jest właśnie taka: emocjonalna i pełna skrajności.

niedziela, 4 października 2015

"Białe kołnierzyki, serial, sezony 1-2

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 04, 2015 2 komentarze
Białe kołnierzyki”
serial
sezon 1-2

To amerykański serial, który nawet tytułem przywodzi trochę na myśl genialne „Garnitury”. Jednak, wbrew pozorom, pozycja mocno odstaje od wspomnianego tytułu. Gdybym miała określić go w kilku słowach, byłyby następujące: nudny, nijaki, przewidywalny, bez pazura, sztywny. Smutna prawda, dlatego drugi sezon porzuciłam w połowie. Nie mam siły już się z nim „męczyć”.

Serial dzieje się w środowisku agentów FBI, opierając się na tradycyjnym schemacie duetu pełnego przeciwieństw. W jednej strony spokojny i miły, zasłużony agent, Peter – trochę gamoniowaty, ale oddany pasji pracy. Z drugiej błyskotliwy i przebojowy Neal – znany policji fałszerz, który wychodzi warunkowo z więzienia, pod warunkiem współpracy. Taka trochę inna wersja filmu „Złap mnie, jeśli potrafisz”. Koncepcja całkiem dobra, szkoda tylko, że raczej zmarnowana.

Główną wadą serialu jest to, że bohaterowie w ogóle nie przyciągają uwagi. Nie wspominam już nawet o postaciach drugoplanowych, którym prawie w ogóle nie poświęca się uwagi (a to duży błąd, seriale opierają się przecież na złożoności wątków), ale również dwójka głównych bohaterów jest mdła. Każdy kolejny odcinek jest podobny do poprzedniego, akcja biegnie tym samym schematem. Całość ratuje może postać Mozzie'go, ekscentrycznego przyjaciela Neal'a, ale to nie wystarcza. Brak elementu zaskoczenia, brak napięcia i efektu „wow”. Nawet wstawki komediowe jakoś nie śmieszą. Jak dla mnie duże NIE.

Nie polubiliśmy się z tą produkcją, w ogóle.

środa, 30 września 2015

"Wikingowie", sezon 3

Autor: Po drugiej stronie... dnia września 30, 2015 3 komentarze
Czas na nadrobienie tym razem serialowych zaległości :)

Wikingowie”, sezon 3

Obejrzany już jakiś czas temu, jednak nie miałam kiedy podzielić się swoimi wrażeniami. Trzeba przyznać, że serial wciąż jest dobry i wrażenie, które miałam już wcześniej, nadal się nasila - „Wikingowie” tak bardzo przypominają mi „Sons of Anarchy” nie tylko przez wzgląd na głównego bohatera (podobny nawet wizualnie, silny charakter, który z sezonu na sezon przechodzi coraz mocniejszą metamorfozę), ale także z racji podobnego klimatu, konstrukcji i zwrotów akcji, wiążącej się najczęściej z podstępnymi spiskami.

W sezonie trzecim Ragnara jest jakby mniej, ale wciąż obserwujemy jak zmienił go nowy, królewski tytuł. On chce czegoś więcej, nie wystarcza mu to, co posiada. Ta niegasnąca chęć władzy doprowadzi do niezwykle widowiskowej bitwy o Paryż. Ostatnie odcinki są ucztą dla zmysłów.


Jedną z ciekawszych postaci tego sezonu jest kapłan Athelstan, który nadal miota się pomiędzy pierwotnie zaszczepioną wiarą chrześcijańską, a wierzeniami wikingów. W trzecim sezonie zostanie wystawiony na kolejną pokusę – miłości do kobiety, w dodatku zamężnej. Niesamowita jest też więź między Ragnarem a kapłanem, całkowite oddanie i zaufanie. Kilka pięknych, smutnych scen czeka nas w tym kontekście.

Ciekawe, a przy tym tragiczne, są też losy syna Ragnara i jego wybranki. W ogóle w tym serialu wiele jest wyrazistych postaci, co daje taką przyjemność oglądania i śledzenia ich losów.

Nie podoba mi się za to kreacja Lokiego, który przepełniony zazdrością, nie cofnie się przed niczym. Dotąd pełnił funkcję prawej ręki Ragnara, teraz boleśnie odczuwa zepchnięcie na dalszy plan. To przygnębiające, jak zawiść może zmienić człowieka.

Serial nie tylko w świetny sposób pokazuje tradycję wikingów, ich codzienne życie, zwyczaje i sposób walki, ale zetknięcie dwóch kultur: tej zdawałoby się prymitywnej, barbarzyńskiej, z ludźmi cywilizowanymi. Pozory czasem mylą...

Świetny serial w dalszym ciągu. Może trochę zwolnił, ale wciąż polecam!
 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon