wtorek, 31 stycznia 2012

Audrey Niffenegger: "Zaklęci w czasie"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 31, 2012 21 komentarze



Autor: Audrey Niffenegger
Tytuł: "Zaklęci w czasie"
Wydawnictwo: Nowa Proza
Stron: 640



"Ulotna, niemal przezroczysta chwila. Nic nie rozumiałem, aż wszystko stało się jasne. Patrzę, jak do tego doszło. Chcę być nami oboma naraz, poczuć raz jeszcze, jak po raz pierwszy przyszłość miesza się z teraźniejszością. Ja zdążyłem się jednak już do tego przyzwyczaić, jest mi z tym dobrze, więc pozostaję z boku, przypominając sobie, jak cudownie było mieć dziewięć lat i jak nagle dowiedziałem się, że mój przyjaciel, przewodnik, brat tak naprawdę jest mną. Mną, tylko mną. I wynikająca z tego samotność."


Parę tygodni temu na którymś z blogów natrafiłam na recenzję książki „Żona podróżnika w czasie”. Ta notka otwarła w mojej głowie wspomnienia: migawki scen z filmu lub zwiastunu, który musiałam w całości lub fragmentach oglądać parę lat temu, nakręconego na podstawie owej książki. Ponieważ tematyka jest tu niebanalna, od razu było jasne, że powieść muszę przeczytać. Do mnie książka trafiła pod innym tytułem – „Zaklęci w czasie” – jednak chodzi cały czas o tę samą pozycję.

Clare i Henry spotkali się po raz pierwszy, gdy ona miała sześć, a on trzydzieści sześć lat. Wiele lat później odnaleźli się w Chicago – ona, dwudziestoletnia studentka sztuk pięknych i on, dwudziestoośmioletni bibliotekarz. Trzy lata później zostali małżeństwem. Niemożliwe? Nic bardziej mylnego, bowiem Henry cierpi na intrygującą, niezdiagnozowaną wcześniej chorobę – przenosi się w czasie. Jego rozregulowany zegar biologiczny rzuca go w przeszłość bądź przyszłość w sposób niekontrolowany – Henry nigdy nie wie kiedy i gdzie się przeniesie, po prostu nagle znika, zostawiając po sobie kupkę ubrań. W nowym miejscu pojawia się kompletnie nagi, zdezorientowany i potwornie głodny. Miłość tej dwójki zostaje więc wystawiona na najcięższą z prób – uczucie odmierzane kolejnymi spotkaniami, niepewność jutra. Henry jest niewolnikiem swojego ciała i nikt nie potrafi go wyleczyć, a Clare nie może mu pomóc – może tylko biernie obserwować swojego męża i czekać, aż znów do niej wróci.

Książka Audrey Niffenegger jest niesamowita i na długo zapada w pamięć. Muszę chyba dopisać ją do listy moich ulubionych powieści, gdyż wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Co prawda mam trochę zastrzeżeń co do stylu, ale przymykam już na niego oko. To historia trudnej miłości, rodzącej się w niewytłumaczalnych okolicznościach. Henry i Clare zdają się być sobie pisani – gdy dziewczynka dorasta Henry wielokrotnie ląduje na Łące, zbliżając się do niej i powoli odkrywając przed nią sekrety ich przeznaczenia. Nastoletnia Clare jest coraz bardziej pewna uczuć żywionych do przybysza z przyszłości. Z utęsknieniem wyczekuje dat kolejnych spotkań, jakie podyktował jej kiedyś Henry. Jednocześnie boi się zbliżającej się dwuletniej przerwy, jaka czeka ich przed właściwym spotkaniem w teraźniejszości. Bo nie tylko miłość, ale właśnie czekanie i wiążąca się z tym niepewność i tęsknota są wiodącym tematem tej książki. Ile jesteśmy w stanie wytrwać, by być z drugą osobą? Ile poświęcić? Jak długo czekać? Małżeństwo z Henrym dla Clare wiąże się bowiem nie tylko ze spełnieniem najskrytszych marzeń, ale i z nigdy nieustającym lękiem o kolejny dzień. I wreszcie sytuacja Henry’ego – jak to jest być człowiekiem, który może spotykać swoje inne wersje? Wyskakującym od czasu do czasu do przeszłości? Powracającym do pewnych chwil z przeszłości? Zlęknionym, zdesperowanym, zmuszonym do kradzieży ubrań czy jedzenia, do przemocy?

Autorka oddaje głos zarówno Clare jak i Henry’emu, przez co możemy obserwować rozterki tej pary z każdej perspektywy. Narracja jest płynna, a przeskoki czasowe nie utrudniają lektury – dzięki umieszczaniu daty i wskazówek o aktualnym wieku bohaterów. Książka jest magiczna, naprawdę warta uwagi. Bardzo mi się podobała i serdecznie polecam wszystkim lubiącym takie klimaty. Historii miłosnych literatura napisała już wiele, ale ta wymyka się wszelkim schematom. No i muszę odświeżyć sobie film :)

Ocena: 5/6

piątek, 27 stycznia 2012

Jean-Louis Fournier: "Tato, gdzie jedziemy?"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 27, 2012 13 komentarze




Autor: Jean-Louis Fournier
Tytuł: "Tato, gdzie jedziemy?"
Wydawnictwo: Książnica
Stron: 176


„Kiedy myślę o Mathieu i Thomasie, widzę dwa nastroszone ptaszki. Nie orły ani pawie, lecz skromne szare ptaszki. Wróbelki. (…)
Brakowało im tylko skrzydeł. Szkoda. Mogliby opuścić świat, który nie był dla nich.”



Jean-Louis Fournier jest znanym francuskim pisarzem i humorystą, twórcą postaci słynnej animowanej krowy imieniem Czarniawa. W powieści „Tato, gdzie jedziemy?” stawia się w roli narratora, opowiadającego o dwójce swoich synów. Mathieu i Thomas przyszli na świat w odstępie dwóch lat. Mówi się, że urodzenie się dziecka upośledzonego umysłowo i fizycznie rodzice traktują jak osobisty koniec świata, ogromną tragedię. Takie dziecko nazywa się przecież nienormalnym, cofniętym, głupim. Fournier przeżył ów koniec świata dwukrotnie – choć wydaje się to wprost nieprawdopodobne, obaj jego synowie są upośledzeni od urodzenia.

W bardzo oszczędnej, zwięzłej formie (przywodzącej na myśl Schmitta) pisarz dzieli się z czytelnikami troskami ojca opóźnionych dzieci, ale zarazem przemyca na karty książki niebywałe pokłady humoru i żartu. Fournier zauważa, że za każdym razem, gdy mówiąc o swoich dzieciach używa słowa „upośledzone” rozmowy milkną, ludzie wydają się zmieszani, nie wiedzą co powiedzieć, zmieniają temat. Chore dziecko traktowane jest jak tabu – nie można przyznawać się do jego istnienia, wzbudza tylko litość. Pisarz próbuje zerwać z tym wizerunkiem, a najlepszą bronią wydaje się tutaj humor. I choć może trudno to sobie wyobrazić – choć książka dotyka tak poruszającego, trudnego tematu, czyta się ją lekko i z uśmiechem. Oczywiście – wiele w tym wszystkim gorzkiego sarkazmu, ale sposób, w jaki Fournier mówi o swoich synach, jest po prostu unikalny. Przede wszystkim również ośmiela nas, oswaja z tematem, pokazuje, że cierpiących na tę chorobę osób nie należy się bać, nie powinno się ich wyłączać z życia towarzyskiego.

Książka ta jest zapisem różnych scenek rodzajowych, anegdot, wspomnień, obserwacji. Czyta się ją szybko, płynnie, w jeden wieczór. Mimo lekkiej formy nasuwa jednak wiele refleksji. Autor stara się podchodzić do tego, co mu się przytrafiło z autoironią, jednak czasem można zaobserwować gorzki zawód i cierpkie poczucie niesprawiedliwości, jakie nim targają. Mimo wszystko stara się być jak najlepszym ojcem i zapewnić swoim synom godne warunki do życia.


„Mathieu często robi ustami: „brum, brum”. Myśli, że jest autem. Najgorzej jest, kiedy bawi się w dwudziestoczterogodzinny wyścig w Le Mans. Kiedy przez całą noc jedzie bez tłumika.”


Ta książka to prawdziwa perełka. I niech nie zraża Was wstrząsający temat, bo choć to prawda, że czasem śmiech przeradza się tu w łzy, naprawdę warto. Książka ukazuje blaski i cienie wychowywania chorego dziecka i sposoby radzenia sobie z tym problemem – społeczeństwo bowiem jest okrutne i jeśli nie zdecydowanie odrzuca, to często boi się zarówno ludzi chorych jak i mających z nimi kontakt. „Tato, gdzie jedziemy?” otwiera szerzej oczy, a wszystko to w przystępnej formie, w jakiej jeszcze chyba nie pisało się o podobnym zjawisku.


Ocena: 6/6


PS Ostatnio mój grafik w pracy (zmiany popołudniowe 12-20 plus łącznie ok. 2h dojazd) kompletnie wyczyściły mnie z wolnego czasu, także zalegam z książkami na potęgę, ale powoli systematycznie zacznę to odrabiać ;) Pozdrawiam!

środa, 25 stycznia 2012

Brooke i Keith Desserich: "Wiadomość z nieba"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 25, 2012 9 komentarze


Autor:
Brooke i Keith Desserich
Tytuł: "Wiadomość z nieba"
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Stron: 328


„Wiadomość z nieba” to książka inna niż wszystkie. Nie można jej oceniać, dyskutować nad pomysłem na fabułę czy narzekać na brak akcji, ponieważ jest to historia, którą napisało życie. Spisany przez małżeństwo Brooke i Keith Desserich dziennik prowadzony najpierw w Internecie, później wydany w formie książkowej, jest świadectwem walki z chorobą ich ukochanej córki, Eleny. I choć od pierwszych stron wiemy, że ów pojedynek z rakiem zakończył się tragicznie, przenosimy się na chwilę razem z jej rodzicami i młodszą siostrą Gracie do czasów, gdy dziewczynka jeszcze żyła, do momentu, w którym postawiono jej najgorszą z możliwych diagnoz.

Książka, w której głównym narratorem jest ojciec Eleny (rzadziej jej matka) powstała po to, by zachować jak najwięcej wspomnień o tej bystrej, ślicznej dziewczynce, tak okrutnie potraktowanej przez los. Rodzice przedstawiają dzień po dniu batalię, jaką stoczyli, wyciągają wnioski, szukają w tym wszystkim jakiegoś sensu. Ale czy można sobie jakoś wytłumaczyć śmiertelną chorobę u sześcioletniego dziecka? Czy można znaleźć powód takiego a nie innego Boskiego wyroku? Jest to na pewno kwestia drażliwa, pytania, na które nigdy nie znajdzie się odpowiedzi. Rodzice Eleny musieli jednak jakoś przyjąć do wiadomości ten cios i nauczyć się z nim żyć. Robili wszystko, by ocalić córkę. Próbowali różnych metod, słuchali lekarzy, starali się dobrać odpowiednie kuracje. Mimo to dziewczynka czuła się coraz gorzej: miała trudności z mówieniem, puchła jej twarz, cierpiała na paraliż.

Rodzice dzielą się z czytelnikami nie tylko swoimi osobistymi przeżyciami, ale także albumem – z kart tej książki uśmiecha się do nas mała Elena oraz jej siostra. Dla mnie najbardziej wstrząsający był przeskok, jaki można zaobserwować oglądając pierwsze zdjęcia i porównując je z tymi ostatnimi. Długo nie mogłam wyjść z szoku jak dramatycznie choroba odbiła się nawet na wyglądzie dziewczynki, odbierając jej po kolei wszystkie zdolności. Możemy zobaczyć tu także rysunki Eleny, a na końcu książki znajduje się piękna kolorowa wkładka.

Dla mnie książka „Wiadomość z nieba” jest pamiętnikiem wstrząsającym, któremu nie chcę i nie mogę wystawić oceny. Rodzice dziewczynki zdecydowali się na opublikowanie swoich wspomnień po tym jak czytelnicy ich bloga żywo reagowali, komentowali a nawet wysyłali do nich listy z wyrazami powodzenia, gdy Elena jeszcze żyła. Książka ma być pomocą dla rodzin znajdujących się w podobnej sytuacji. Mogą one dzięki temu poczuć, że w swojej walce nie są odosobnieni. Choć tak naprawdę wydaje mi się, że spisanie tej historii było potrzebne i pomogło najbardziej właśnie państwu Desserich. Mogli oni jeszcze raz opowiedzieć o swojej córce, złożyć jej hołd i zachować wspomnienie o niej dla potomności.

Choć zakończenie jest inne niż to, którego byśmy oczekiwali, zawsze można pomyśleć o innych dzieciach, którym się udało. I to właśnie próbują robić państwo Desserich, powołując do życia specjalną fundację „Leczenie Zaczyna się Teraz”. Ma ona na celu przekonanie innych, żeby nigdy nie poddawać się w walce z rakiem i pomoc rodzinom dotkniętym tą chorobą. Bo choć ten trudny pojedynek nie zawsze jest zwycięski, potrzeba wiele siły i samozaparcia, by wierzyć w cud i walczyć z chorobą. Bo cuda się zdarzają.

Ciężko mi również zweryfikować komu mogę polecić tę książkę. Na pewno nie jest to lekka lektura do poczytania w jedne wieczór. Trzeba do niej odpowiedniego podejścia i nastroju. Czytając książkę mamy wrażenie, jakbyśmy przeglądali karty osobistego pamiętnika. Pamiętnika, którego autorami nigdy nie chcielibyśmy zostać. To gorzka lekcja, ale również świadectwo głębokiej miłości bez barier czasowych. Warto poznać tę historię, warto się w nią wczytać i może intensywniej odczuć, jak cenna jest każda chwila bycia z kochaną przez nas osobą.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Papierowy księżyc

niedziela, 22 stycznia 2012

Gordon Reece: "Myszy i koty"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 22, 2012 14 komentarze



Autor: Gordon Reece
Tytuł: "Myszy i koty"
Wydawnictwo: Amber
Stron: 272


„Bazgrałam coś odruchowo, międląc w myślach kolejne beznadziejne zdania, a kiedy spojrzałam na kartkę, nie mogłam powstrzymać gorzkiego uśmiechu na widok rysunku, który na niej powstał. Narysowałam mysz. Mysz z pętlą na szyi.”


Według Shelley ludzie dzielą się na dwie podgrupy: na myszy i koty. Grupa kotów reprezentowana jest przez osoby pewne siebie, dające sobie świetnie radę w życiu, przekonane o własnej wartości, nie bojące się ryzyka. To często także ludzie podstępni, sprytni i przede wszystkim odważni. Shelley, tak samo jak jej matka, należy niestety do tej gorszej kategorii, jest myszą. Charakteryzuje się uległością, tchórzostwem i ustępowaniem innym na każdym kroku. Dziewczyna poddaje się bez walki, jest niewyrazista, podporządkowuje się silniejszym. Cechuje ją pokorność i strach. Właśnie takich cech poszukują potencjalni kaci, nic więc dziwnego, że dziewczynka pada ofiarą przemocy w szkole, która z dnia na dzień przybiera na sile.

Kiedy wydaje się, że Shelly wreszcie ma szansę na wyrwanie się z piekła i ułożenie swojego życia od nowa, w drobiazgowo układany przez nią i jej mamę bezpieczny świat, znów wtargnie okrutna przemoc. Jednak owo zajście wyzwala w nastolatce pokłady siły, o jakie wcześniej siebie nie podejrzewała i sprawia, że potulna mysz przemienia się w drapieżnika. Odtąd już nic nie będzie takie, jak wcześniej, a każdy ruch będzie miał swoje gorzkie konsekwencje.

Powieść G. Reece’a, australijskiego pisarza, określa się jako kontrowersyjny thriller psychologiczny nie bez przyczyny – książka ta porusza wiele delikatnych kwestii, a umieszczenie w centrum akcji szesnastoletniej dziewczyny na pewno potęguje wymowę utworu. Relacje kat-ofiara, kwestie zadawania bólu, a nawet śmierci i późniejsze „naznaczenie”, jakie wiąże się z owymi dramatycznymi decyzjami, są motorem napędowym tej książki. Trudno obok niej przejść obojętnie. Książka jest dynamiczna, pełna zwrotów akcji i zaskakujących punktów, ale nie to jest jej największym walorem. Najciekawsze jest to, jak autor podszedł do temu prześladowania, do bezkarności tych, którzy zadają rany i niebezpiecznej pętli przemocy, mającej poważne konsekwencje. Reece porusza również dylematy związane ze zbrodnią – czy w niektórych przypadkach można ją usprawiedliwić? Jak morderstwo wpływa na tego, kto go dokonał? Czy można dalej żyć ze świadomością, że jest się mordercą? Jak odzyskać wewnętrzny spokój? I ile matka jest w stanie poświęcić dla własnego dziecka?

Książka jest świetna przede wszystkim dla młodzieży, choć wydawca sugeruje także jej przeznaczenie dla dorosłych. Jest dobrym materiałem do dyskusji, gdyż prezentuje skrajne postawy. Możemy sami zastanowić się nad postępowaniem Shelly i jej matki i rozważyć jakie są granice samoobrony. Jedni mogą całkowicie usprawiedliwić ich czyny, drudzy oburzyć się i wskazać inne wyjście. Autor oddając narrację dziewczynce nie udziela gotowej odpowiedzi – pozostawia nas z jej odczuciami, ale wrażenia czytelnika mogą być przecież odmienne. Można im kibicować, współczuć, a nawet potępiać. To do nas należy ostateczna ocena.

Na koniec pozostaje jeszcze odpowiedź na pytanie: jesteście myszą czy kotem?


Ocena: 4/6

sobota, 21 stycznia 2012

Gemma Malley: "Deklaracja"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 21, 2012 13 komentarze



Autor: Gemma Malley
Tytuł: "Deklaracja"
Wydawnictwo: Wilga
Stron: 312



Czy często myślicie o przyszłości świata? O tym dokąd doprowadzi postęp techniczny? Czy człowiekowi uda się ujarzmić choroby, a zaraz potem śmierć? Jak będzie wyglądało życie przyszłych pokoleń? Książek, które próbują zmierzyć się z tym tematem jest sporo, a w moje ręce wpadła znów jedna z nich. „Deklaracja” G. Melley przedstawia dość makabryczną wizję tego, co może nas czekać. Choć jest to powieść skierowana do młodzieży, na pewno wstrząsa i wywołuje szok.

Anna jest nadmiarem – nastolatką, która nie powinna żyć. W jej rzeczywistości ludzie nie umierają, dzięki wynalezionemu leku na długowieczność. Przyczyniło się to jednak do sytuacji, której naukowcy nie przewidzieli – Ziemia jest maksymalnie zaludniona, jeszcze chwila, a ludzie nie będą się mogli na niej pomieścić. Ograniczenie do możliwości posiadania tylko jednego dziecka nie wystarcza. Wkrótce liczba urodzin zostaje całkowicie zredukowana. Każdy musi podpisać Deklarację, zgodnie z którą zapewnia, że w zamian za nieśmiertelność zrzeka się prawa do dziecka. Nieliczni, którzy tego nie robią, mogą wychowywać swoje dzieci, z zastrzeżeniem jednak, że nie należy im się lek. Takich ludzi jest garstka. Nadmiary, które od czasu do czasu przychodzą na świat w nielegalnych warunkach, są tropione przez łapaczy i szkolone w specjalnych ośrodkach. Mają pełnić rolę przydatnych zasobów – wychowywane na pomoc domową dla legalnych, żyją w straszliwych warunkach, gdzie na każdym kroku powtarza się im, że nie powinny żyć, a także nie szczędzi im się surowych kar.

Anna nienawidzi swoich rodziców za to, że wydali ją na świat i zmusili do bycia nielegalnym zasobem. Jej mózg jest kompletnie wyprany – pani Pincent, zarządzająca ośrodkiem, jest dla niej jedynym autorytetem. Dziewczyna ślepo wierzy w każde jej słowo i stara się zrobić wszystko, by uzyskać miano wartościowego zasobu. Jednak jej spojrzenie na świat zmieni się, gdy pozna nowego – Peter opowie jej bowiem o pięknym świecie, który istnieje poza granicami ośrodka, o prawie do życia młodych i miłości, która daje szczęście.

Pomysł na fabułę jest naprawdę dobry i od razu mnie zaintrygował. Skojarzył mi się z trochę z niedawno oglądanym filmem „Wyścig z czasem” (tam ludzie mieli wbudowane pod skórą zegarki, informujące ich o tym, ile czasu im jeszcze pozostało). Myślę, że gdyby przenieść akcję w trochę inne realia, gdyby głównymi bohaterami uczynić starszą parę, książka byłaby o wiele lepsza. Niestety wydaje się, że jest przeznaczona głównie dla osób z przedziału 12-16 lat i jak dla mnie na tym polu traci, gdyż jest trochę zbyt przewidywalna, prosta i naiwna. Trudno mi obiektywnie ją ocenić, gdyż nieskomplikowany styl autorki w ogóle do mnie nie przemówił.

W książce przeszkadza trochę nadużywanie słów „nadmiar”, „zasób”, „deklaracja”, „użyteczność”, które przewijają się na każdej stronie. Mamy wrażenie, że bohaterka do pewnego czasu nie potrafi samodzielnie myśleć i nie trafiają do niej żadne argumenty. To smutne jak działa zniewolenie i ile szkody potrafi wyrządzić w człowieku. Zakończenie raczej nie zaskakuje, czytelnik dostaje tyle wcześniejszych sygnałów, że bez problemu sam rozwiązuje układankę przed czasem. Dialogi też nie są na zbyt wysokim poziomie i chociaż sytuacja bohaterów jest nie do pozazdroszczenia, jakoś nie mogłam się z nimi utożsamić, współczuć im, kibicować. Postacie Malley są raczej bezosobowe, niewyraźne, czegoś im brakuje. Czytałam wiele pozytywnych recenzji tej książki, o tym jak wzrusza i wyciska łzy, jednak we mnie nie wywołała żadnych emocji. Właściwie była po prostu nudna.

Trudno mi ocenić tę książkę, gdyż zdaję sobie sprawę, że skierowana jest do młodszych czytelników i może dlatego budzi we mnie tak sprzeczne emocje. Na pewno przekonuje o sile miłości, o wartości ludzkiego życia i zgubnych wpływach eksperymentowania z danym nam czasem. Jednak zastanawiam się trochę jak – skoro nie trafi do starszych – książkę obiorą ci młodzi czytelnicy, którym okrutny świat przyszłości może namącić w głowie i po prostu przerazić (nie mogę zdradzić zakończenia, więc trudno mi wyjaśnić o jakie konkretnie kwestie chodzi). Może obawiam się niesłusznie, w związku z tym, że książka jest raczej zachwalana, ale wciąż nie widzę w czym tkwi jej fenomem. Pozostawiam to zatem Waszej ocenie, a może ktoś już czytał i ma wyrobione zdanie?


Ocena: 3/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Wilga


poniedziałek, 16 stycznia 2012

Maureen Jennings: "Biedny Tom już wystygł"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 16, 2012 14 komentarze



Autor: Maureen Jennings
Tytuł: "Biedny Tom już wystygł"
Wydawnictwo: Oficynka
Stron: 360


To moje trzecie spotkanie z detektywem Murdochem, więc zaczynając lekturę mogłam mniej więcej wiedzieć, czego się spodziewać i moje przewidywania się sprawdziły. Wszystkie książki z tej serii o śledztwach prowadzonych w Toronto z końca XIX wieku mają są już znane z oddania unikalnego klimatu tamtych czasów. Również styl autorki, kreacja bohaterów i jej sposób prowadzenia czytelnika jest podobny, a to wszystko składa się na kawałek dobrej lektury z dreszczykiem. Wszak sam tytuł trzeciej części „Biedny Tom już wystygł” może mrozić krew w żyłach.

Tym razem podczas nocnego obchodu ginie młody konstabl. Murdoch znajduje jego martwe ciało, a wszystkie dowody wskazują, iż było to samobójstwo. Świadkowie występujący na rozprawie potwierdzają tę wersję wydarzeń i wydaje się, że sprawa jest zamknięta. Jednak w niedługim czasie pojawia się nowa poszlaka, sugerująca, że sprawy mogą wyglądać zupełnie inaczej. Jednocześnie wydaje się, że konstabl prowadził rozwiązłe życie, gdyż na komisariat niezależnie od siebie zgłaszają się dwie kobiety, podające się za jego narzeczone. Wszystko to coraz bardziej intryguje Murdocha.

O detektywie Murdochu zapewne większość z Was już słyszała, przynajmniej przy okazji serialu, powstałego na motywach powieści. Czego mi tu brakuje to fakt, że choć spotykamy się już z Murdochem trzeci raz, nadal niewiele wiemy o jego życiu osobistym, poglądach, przemyśleniach. Owszem, Jennings ujawnia nieszczęśliwie zakończone narzeczeństwo detektywa, informacje o jego zainteresowaniach i wierzeniu, ale mimo wszystko wydaje się on pozostawać bezosobowy, nijaki. Fabuła koncentruje się raczej na wydarzeniach niż na sylwetkach pojawiających się tam osób. Dzięki temu po książkę może sięgnąć każdy, bez konieczności zapoznania się z poprzednimi tomami, bowiem wszystko pozostanie jasne i spójne. Ale z drugiej strony gdyby bohater odznaczał się większą charyzmą na pewno podbiłby serca większego grona czytelników.

Autorka stara się wiernie oddać realia dziewiętnastowiecznej obyczajowości, tamte maniery, modę, mentalność i faktycznie odnosimy wrażenie, jakbyśmy cofali się w czasie. W tym okresie odmienne wyznanie potrafiło przekreślić szanse na związek, „łapać taksówkę” oznaczało przejechać się konnym powozem, policjanci docierali na miejsce zbrodni biegnąc, a dochodzenia oparte były głównie na wywiadach, ławników zbierano zaś wprost z ulicy. Czytając, nieustannie możemy porównywać postęp techniczny i umysłowy naszych czasów, doceniając jego wartość. Z drugiej strony to ciekawe doświadczenie znów na chwilę przenieść się w tamte lata i zobaczyć jak radzili sobie ówcześni ludzie. Dla fanów kryminałów powieść obowiązkowa :)


Ocena: 4/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu
Oficynka


niedziela, 15 stycznia 2012

"Dziewczyna z tatuażem" - film

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 15, 2012 18 komentarze


"Dziewczyna z tatuażem” to amerykańska wersja pierwszego tomu cyklu „Millenium” S. Larssona („Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”). Film zawitał do naszych kin w piątek i muszę przyznać, że z niecierpliwością czekałam na tę premierę. Opłacało się, bowiem obraz Davida Finchera jest po prostu genialny i znakomicie odzwierciedla popularną powieść.

W role przenikliwego duetu, dziennikarza Mikaela Blomkvista i hakerki Lisbeth Salander, wcielili się Daniel Craig ( „James Bond”) i obiecująca Rooney Mara. Choć to Mikael jest głównym bohaterem zarówno powieści, jak i w filmie, sam Craig przyznaje, że to Mara ukradła mu ten film. I jest w jego słowach wiele prawdy. Kreacja, jaką stworzyła ta młoda aktorka, olśniewa. Przede wszystkim Roonej jest idealnym ucieleśnieniem wizerunku Lisbeth, jaki pojawiał się w mojej głowie w trakcie lektury książki. To bardzo trudne powtórzyć sukces tak, by czytelnicy byli zadowoleni z filmu, ale tym razem się udało. Film naprawdę dobrze się ogląda i będą nim zachwyceni fani Larssona a również ci, którzy wybierają się do kina nie znając trylogii.

Lisbeth to postać bardzo złożona: wydaje się chłodna, niezrównoważona, pod maską obojętności i sarkastycznych uwag skrywa jednak prawdę o ogromnym cierpieniu. Młoda dziewczyna o wyzywającym wyglądzie jest przeciwieństwem tego, co serwowały nam dotychczas filmy akcji. Lisbeth nie jest pięknością o wysmakowanych kształtach. To przeraźliwie chuda, wykolczykowana dziewczyna z tatuażami na ciele i krótką fryzurą. Jej wygląd jest wyrazem antyspołecznych zachowań: Lisbeth nie potrafi utrzymywać przyjaźni z ludźmi i nikomu nie ufa. Jest przy tym obdarzona nieprzeciętną inteligencją i fotograficzną pamięcią. Mara znakomicie wczuła się w psychikę fikcyjnej bohaterki, sprawiając, że Lisbeth dzięki niej ożyła i nabrała kształtów. Kiedy dziewczyna ma po raz pierwszy pojawić się na ekranie czujemy dreszcze, czy sprosta naszym wymaganiom, ale bez obaw – wszystko jest na swoim miejscu. Kreacja Lisbeth jest idealna. Jej zdolności bardzo przydadzą się Mikaelowi, prowadzącemu śledztwo dotyczące zbrodni sprzed czterdziestu lat. Zresztą – nie mam zamiaru kolejny raz rysować fabuły, którą każdy z Was raczej już zna, przynajmniej ze słyszenia.

Jeżeli chodzi o film, to choć się jeszcze w tym nie orientowałam, sądzę, że ma jakieś ograniczenia wiekowe. Dużo w nim scen brutalnych i erotycznych. Sceny gwałtu są przedstawione tak wiarygodnie, że aż ciężko na nie patrzeć, szokują. Dla równowagi pojawia się też dużo scen erotycznych, które mają złagodzić wydźwięk tamtych. Mara rozbiera się często, nie kryjąc się ze swoim ciałem. A poza tym dużo tu też humoru - niektóre uwagi i zachowanie Lisbeth po prostu rozbrajają.

Film trwa ok. 160 minut, ale prawdę mówiąc ja tego jakoś nie odczułam. Jest dynamiczny, trzyma w napięciu i wciąga od pierwszej klatki. Zapomniałabym – kolejnym zachwytem napawa czołówka. Tutaj link do tej elektryzującej muzyki: klik

Próbowałam wczoraj obejrzeć szwedzką wersję, która powstała dwa lata temu, ale jakoś nie przemówiła do mnie i wyłączyłam film po godzinie. Może dlatego, że wciąż miałam w głowie genialne kreacje amerykańskie i rodzimi aktorzy pisarza nie przemówili do mnie, a może po prostu muszę trochę odczekać, by znów na nowo zatopić się w tej historii. W każdym razie chciałabym jak najszybciej przeczytać pozostałe tomy, bo jak na razie mam za sobą tylko pierwszy.

I jeszcze na koniec: oczywiście w filmie zostaje pominiętych kilka wątków, a kilka scen (łącznie z zakończeniem) zostaje trochę przetworzonych. Niemożliwym byłoby przeniesienie na ekran wszystkiego w pierwotnej postaci, bo wtedy film byłby wydłużony o co najmniej kolejną godzinę. Mimo wszystko nie czuję żadnego niedosytu, jestem zadowolona i mogę gorąco polecić. A może już widzieliście „Dziewczynę…?”

Ocena: 6/6

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Megan Abbott: "Koniec wszystkiego"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 09, 2012 18 komentarze



Autor: Megan Abbott
Tytuł: "Koniec wszystkiego"
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Stron: 238




„Cała ta beznadzieja i żałość wybuchają z taką siłą, że można się nią zadławić. Po godzinie, może dłużej, pałętania się po domu dostrzegam, że czas może się niemal zatrzymać. Nie wyobrażam sobie, jak przetrwam te letnie dni bez Evie. Nie wyobrażam sobie lata bez Evie. Nigdy nie spędzałam lata bez Evie.”


Co się dzieje z dzieckiem, które znika? Gdzie przebywa i z kim? Jak bardzo jest zagrożone? Czy cierpi? I czy każdy dzień zmniejsza szansę na odnalezienie go żywego? Na takie i inne pytania możemy próbować sobie odpowiedzieć czytając książkę „Koniec wszystkiego” M. Abbot…

Lizzie jest najlepszą przyjaciółką Evie, jej cieniem, kompletną połową. Evie, która zniknęła. Cichej trzynastolatki, która przepadła bez wieści. Dziewczynki pożegnały się przed boiskiem szkolnym - Lizzie wybierała się z mamą do centrum handlowego, Evie wolała pójść pieszo, jednak nigdy nie dotarła do domu. Gdy Lizzie znajduje się w ogniu pytań policji z dnia na dzień jej pamięć zaczyna wydobywać na światło dzienne zapomniane wcześniej fakty. Ktoś wystawał pod domem zaginionej dziewczynki co noc – jakiś starszy mężczyzna, wpatrzony w jej okno z chorobliwą fascynacją. Lizzie przypomina sobie samochód, który widziała tamtego dnia na boisku. Zaczyna odtwarzać ostatnie rozmowy z przyjaciółką, łączyć tropy. Czy jej pomoc okaże się skuteczna? Czy Evie się odnajdzie? I co tak właściwie się stało?

Książka Abbott jest niespotykana, inna niż wszystkie, nie do zapomnienia. To rodzaj tej lektury, podczas czytania której mamy ściśnięte z emocji gardło. Jej strony wręcz kipią od emocji: ból, tęsknota, podejrzliwość, niewiedza… To wszystko składa się na unikalną mieszankę, jakiej dostarcza nam Lizzie – bo to ona jest narratorką tej opowieści. Dziewczynka nad wyraz dojrzała, w swoich obserwacjach i rozmyślaniach dająca najlepszy temu wyraz, jest również bardzo wrażliwa. Stylistyka jej wypowiedzi ma w sobie coś niepowtarzalnego, zbliża język do poezji. Przyznam, że książkę czytało mi się wprost świetnie, choć tyle w niej niejasności, dwuznaczności i przemilczeń. Zagadka rozwiązuje się stopniowo i w nieoczekiwany sposób. Abbott podejmuje tu drażliwe tematy tabu, jej powieść to pasjonujący thriller psychologiczny o dużej dawce erotyzmu. Powieść odważna, ekspresywna, z drugim dnem.

Bo właśnie owo drugie dno jest największą mocą tej książki. Bardzo chciałabym wymienić się z poglądami o książce z kimś, kto już ją czytał, albo ma zamiar to zrobić w najbliższym czasie. Zakończenie tej powieści jest bowiem tak zaskakujące, że ja sama przez chwilę nie mogłam się do końca połapać. Daje możliwości różnych rozwiązań, wielu interpretacji, a przynajmniej w mojej głowie zaczęło od razu kiełkować kilka myśli i bardzo chciałabym skonfrontować te opinie z innymi, by wspólnymi siłami dojść do najwłaściwszej konkluzji. Myślę, że zakończenie niektórych czytelników może wręcz rozczarować, pozostać dla nich niezrozumiałe. To książka z rodzaju tych, gdzie trzeba się skupić, czytać między wierszami, zwracać uwagę na słówka - lektura wymagająca. Obraz, jaki może odsłonić się przed czytelnikiem pod koniec lektury naprawdę zwala z nóg. Sama do tej pory aż nie wiem co myśleć… Chyba wrócę do niej jeszcze kiedyś, gdy czas na to pozwoli. Bo naprawdę warto.


Ocena: 6/6

piątek, 6 stycznia 2012

Cathy Glass: "Najsmutniejsze dziecko"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 06, 2012 20 komentarze


Autor: Cathy Glass
Tytuł: "Najsmutniejsze dziecko"
Wydawnictwo: Hachette
Stron: 400 (wydanie kieszonkowe)




Lubię czytać historie z życia wzięte.
Kiedy byłam dużo młodsza zaczytywałam się w czarno-białych gazetach z cyklu „okruchy życia”, rzekomo przedstawiających właśnie takie sytuacje. Ile w tym prawdy, wiadomo, jednak chyba wielu z nas ma podobne zainteresowania. Dotyczy to także książek pisanych na kanwie autentycznych wydarzeń, często brutalnych, dramatycznych, wstrząsających. Wydawnictwo Hachette oferuje ciekawy cykl „Pisane przez życie”, gdzie ukazywane są historie dzieci żyjących w skrajnych warunkach, zaniedbywanych czy wykorzystywanych przez biologicznych rodziców i oddanych pod opiekę pracownikom pomocy społecznej. Od dawna zabierałam się do lektury książek z tej serii, choć w związku z trudną tematyką, trochę się też bałam. Ale w moje ręce trafiła pierwsza książeczka, niedługo też mam w planach kolejne.

„Najsmutniejsze dziecko” to sprawozdanie z perspektywy opiekunki, Cathty Glass, z okresu w którym trafiła pod jej skrzydła dziesięcioletnia Donna. Dziewczynka została zabrana biologicznej matce razem z dwoma braćmi, jednak wskutek dramatycznych relacji między rodzeństwem, rozdzielono ją i powierzono Cathy. Kobieta od wielu lat pracuje jako opiekunka, wychowując przy tym samotnie dwójkę własnych dzieci. Donna jednak od początku była dzieckiem innym, szczególnym – osowiała i zamknięta w sobie, tłumiła wewnątrz okropności dzieciństwa. Dzięki zażartej walce o jej zdrowie psychiczne, Donna stopniowo zaczyna się otwierać, zdradzając szczegóły ze swojego smutnego życia. Okazuje się, że dziewczynka była krzywdzona zarówno przez matkę, jak i rodzeństwo. Pełniła w domu rolę kozła ofiarnego, winionego za wszelkie nieprawidłowości. Ciemniejsza skóra była symbolem jej skalania, zbrudzenia. Teraz, gdy została wyrwana z zarodka piekła, ma szansę na lepsze życie, jednak przed nią i jej opiekunką długo droga ku wyleczeniu ran…

W książce „Najsmutniejsze dziecko” najbardziej poraża fakt, że taka i inne, podobne historie, rozgrywają się gdzieś wokół nas. Istnieją rodzice, którzy nie potrafią zajmować się swoimi dziećmi, co więcej, znęcają się nad nimi i obciążają winą za własne niepowodzenia. To straszne, ale najgorsza jest świadomość, jak niewiele jesteśmy w stanie z tym zrobić. Bardzo podoba mi się ukazany w książce system opieki społecznej, funkcjonujący w Anglii, który stara się w możliwie najlepszy sposób zaprzestać podobnych szkodliwych działań. Opiekunowie, mający nawet własne rodziny, biorą do siebie dzieci na okres przed ostatecznymi rozprawami sądowymi i starają się stworzyć im jak najlepsze warunki. Każdy z opiekunów ma nad sobą osobę kontaktową, do której może zwracać się w razie wątpliwości. Oprócz tego opiekunowie prowadzą też dzienniki, dowożą dzieci na widzenia i są w kontakcie z pracownikami opieki. Dobro dziecka jest najważniejsze, dlatego każde dziwne zachowanie jest od razu zgłaszane i interpretowane. Po procesie opieka decyduje co dalej – dziecko może zostać adoptowane, przeniesione do innych opiekunów albo pozostaje u dotychczasowych. Oczywiście, ten system na pewno ma jakieś wady, ale wydaje mi się, że jest naprawdę dobry i stwarza dzieciom z dysfunkcyjnych rodzin szansę na lepszą przyszłość. Rodziny zastępcze są lepszym wyjściem niż domy dziecka, a opiekunowie przechodzą drobiazgowe szkolenia i muszą posiadać odpowiednie kwalifikacje i cechy charakteru.

Istotnym elementem książki jest również epilog – autorka w kilku słowach dzieli się tam z nami postępami Donny i tym, w jakim punkcie znajduje się dziewczyna w wieku dziewiętnastu lat.
Pozwala to nam zobaczyć jak potoczyło się jej życie i przekonać się, czy udało jej się odbudować poczucie własnej wartości.

To moje pierwsze spotkanie z serią „Pisane przez życie” i na pewno polecam ją tym, którzy lubią takie życiowe historie, nie zawsze wesołe. Myślę, że warto je czytać, żeby otworzyć oczy na to, co dzieje się wokół i samemu interweniować, gdy trzeba. Takie książki uwrażliwiają, pobudzają empatię, a to niezwykle istotne. Z pewnością inne książki z tej serii dają podobną naukę, ale każda opowiada indywidualną historię, więc warto poznać jak najwięcej z nich.


Ocena: 5/6

niedziela, 1 stycznia 2012

Ina Knobloch: "Perfumiarz"

Autor: Po drugiej stronie... dnia stycznia 01, 2012 17 komentarze

Autor: Ina Knobloch
Tytuł: "Perfumiarz"
Wydawnictwo: Telbit
Stron: 350




„… w rodzinie Farinów wszystko oceniano na podstawie woni. To nos decydował, czy ziemia była gotowa na siew, czy nadawała się na założenie winnicy, sadu owocowego czy tylko na łąkę, do wypasu bydła, czy kogoś trawiła choroba albo jaki miał charakter – członkowie rodziny Farinów nosem rozpoznawali więcej niż oczyma.”


Giovannni Maria Farina jest chłopcem szczególnym – wywodzi się z rodziny, chłonącej świat zmysłem powonienia. Obdarzony wybitnym węchem chłopak już od najmłodszych lat zdradza talent, którym przerasta domowników. Wychowuje się w zamożnej rodzinie, w bajecznej okolicy, pachnącej poranną rosą i wypełnionej górskim aromatem. Wkrótce pod okiem opiekuńczej babki, Cateriny, Giovanni opuszcza rodzinne strony, by pobierać nauki w Wenecji. W obcym kraju młodzieńca uderzają ostre i nieprzyjemne zapachy ludzkiego potu, zanieczyszczeń i grzechu. Marzy więc o wynalezieniu orzeźwiającego olejku, mogącego zagłuszyć naturalny ludzki odór. Ponadto, poznaje piękną, niewinną Antonię, dla której traci głowę. Pochłonięty jednak światem zapachów i marzeniem o stworzeniu najdoskonalszego aromatu Giovanni nie zauważa chytrego rywala…

Porównanie „Perfumiarza” I. Knobloch do owianego już legendą „Pachnidła” jest intratne, bowiem obie książki traktują o ezoterycznym, nieuchwytnym świecie delikatnych woni, aromatów, olejków eterycznych i esencji. W obu powieściach mamy do czynienia z wrażliwym męskim bohaterem, który odbiera świat zmysłem węchu i jest w tym nieprzeciętny – Giovanni potrafi odgadnąć tożsamość klienta sklepiku jeszcze zanim zobaczy jego twarz, sugerując się zapachem, w pamięci przechowuje wszystkie poznane dotąd zapachy i potrafi je bezbłędnie łączyć. Obaj bohaterowie ulegają też fanatycznej wręcz pożądliwości wobec młodych, niewinnych kobiet, wydzielających niepowtarzalną woń. Oprócz tego kierują się w życiu obsesją, chcąc stworzyć dzieło doskonałe, jednak podejmują się tego wyzwania w zupełnie inny sposób i z innych pobudek. Na tym porównania się kończą, gdyż książka I. Knobloch opowiada całkiem inną historię.

Giovanni jest postacią historyczną – żył i tworzył na przełomie XVII i XVII wieku. Znany jest przede wszystkim jako twórca Eau de Cologne – wody kolońskiej. Pisarka oparła więc swoje dzieło na faktach autentycznych, co z jednej strony było sporym ograniczeniem – choć wplotła w powieść fikcyjne postacie i wątki, sam obraz mistrza nie mógł ulec wielkim przeobrażeniom, z drugiej – jest znakomitym punktem wyjścia dla historii. Z ciekawostek – w powieści pojawia się młody Vivaldi, pracujący nad kompozycją o czterech porach roku. Przyjaźń obu panów nie jest potwierdzona w żadnych źródłach, jednak prawdopodobieństwo ich spotkania jest realne, co Knobloch wykorzystała, wyciągając z owej znajomości ciekawe możliwości.

Klimat tej książki jest zachwycający, a wszyscy ci, którzy czytali „Pachnidło”, wiedzą, o czym mówię. Choć wydaje się niemożliwe, by oddać słowami zapachy, niektórzy autorzy pokazują, że nic bardziej mylnego – dokonują tego w zachwycający sposób. Złożony świat perfumiarzy, cieszące się sławą sklepiki wypełnione zapachowymi flakonami, tygielkami, buteleczkami i puzderkami, świat ekstraktów – wszystko to uwodzi czytelnika i chociaż nie możemy poczuć tego, co nasi bohaterowie, z zazdrością czytamy o najróżniejszych aromatach, poznając ich dodatkowe właściwości.

Książka Knobloch na pewno jest dziełem subtelniejszym od „Pachnidła”. Giovanni jest człowiekiem skrytym i czystym – bezpruderyjność wielkiego miasta na początku jest czymś, co nie mieści mu się w głowie, dopiero później młody mężczyzna poddaje się temu, nie widząc innej możliwości. Giovanni jest bohaterem raczej nieszczęśliwym – różni się od innych ludzi, a jego nietypowy talent czasem przeradza się w przekleństwo, uniemożliwiając mu normalne funkcjonowanie. Miłość do Antonii również jest uczuciem złożonym – czy Giovanni kocha naprawdę tę piękną kobietę, czy raczej chodzi tylko i wyłącznie o jej wyszukany zapach? Nie można jednak zaprzeczyć, że podporządkowuje tej kobiecie swoje dalsze losy z nadzieją, że będzie godny jej ręki. I jeszcze postać Bernarda – zapalonego wroga perfumiarza z dzieciństwa, które to uczucie zdominuje dalsze życie antagonisty i wykluje w jego głowie perfidny plan zemsty.

Odbiór książki utrudniały mi tylko skomplikowane nazwiska i zdublowane imiona bohaterów, przez co początkowo miewałam problemy z domyśleniem się o którą postać chodzi w danej chwili, jednak po czasie wszystkie wątpliwości zostają rozwiane, a każdy z bohaterów zyskuje jakieś charakterystyczne cechy, dzięki czemu można uniknąć tego kłopotu.

Kiedy sięgałam po „Perfumiarza”, urzeczona okładką tej książki, trochę się obawiałam, że mam przed sobą powieloną historię rodem z „Pachnidła”. I choć nie da się uniknąć powiązań, myślę, że warto poznać obie książki, gdyż choć ukazują ulotny świat zapachów, robią to w zupełnie inny sposób. Mimo drobnych niedociągnięć, czyta się świetnie i naprawdę polecam, bo mało jest takich książek!


Ocena: 4/6
 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon