wtorek, 28 listopada 2017

Le Petit Marseillais - kampania

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 28, 2017 2 komentarze
Dziś kilka słów o kampanii, żelu pod prysznic i truskawkach :)

Jak wiele bardzo lubię brać udział w róznego rodzaju akcjach testerkich i kampaniach - to ciekawe doświadczenie i fajny sposób, by bliżej poznać jakiś nowy produkt. Moja ostatnia kampania, na przekór jesieni za oknem, ma bardzo wakacyjny wydźwięk. Zostałam jedną z ambasadorek kosmetykówe marki Le Petit Marseillais i przeogromnie cieszę się z tego powodu.

Najpierw słów kilka o samej paczce i zawartości. Przede wszystkim wizualnie pudełko prezentowało się wspaniale - wszystko w jednej, truskawkowej stylistyce, bardzo dopracowane. Oprócz pełnowymiarowego produktu - żelu pod prysznic o zapachu truskawki, otrzymałam jeszcze mnóstwo próbek dla znajomych oraz bardzo przydatny gadżet - zaparzacz do herbaty, w truskawkowym wydaniu - a jakże.

Jak dla mnie estetyka całości na mocne 6/6. Po prostu idealnie, zobaczcie sami :)

Polecam Wam zapisanie się do klubu ambasadorek LPM - wkróce szykuje się kolejna kampania, więc warto :)

Jeśli chodzi o sam produkt - lubię ten żel. Spełnia swoją rolę - dobrze myje, pieni się, łatwo się spłukuje i pozostawia przyjemny zapach truskawki na ciele. Czego możba chcieć więcej?



A skoro o jesieni i zimnych, szarych wieczorach mowa... Co mi wtedy poprawia nastrój?
Rozgrzewająca kąpiel z żelem pod prysznic o owocowym zapachu - to już wiadomo. Gorąca herbata, gruba książka i ciepły koc - to oczywiście podstawa. Oglądam też dużo seriali w tym okresie. Wychodsze na spacery, ale to w te cieplejsze dni. Przede wszytskim robię wszystko, by przedłużyć lato - otaczam się kolorami (jak najwięcej kolorowych ubrań, na przekór szarówce!), staram się wychodzić z domu i spotykać ze znajomymi, chodzę do kina, albo zajadam się pysznymi owocowymi deserami. Im więcej koloru i uśmiechu, tym lepiej ;)


#truskawkowylpm #ambasadorkalpm #lpmprzedluzalato


A Wy jakie macie na to sposoby?

 

wtorek, 10 października 2017

Laboratorium Naturella - recenzja

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 10, 2017 1 komentarze
Jakiś czas temu przyszła do mnie taaka paczka z prodyktami od Laboratorium Naturella. Uwielbiam takie niespodzianki i dziś chciałabym trochę przybliżyć Wam tę markę, ich kosmetyki, środki czystości i w ogóle filozofię firmy. Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy do czynienia z produktami naturalnymi - proste w formie etykiety, w większości szklane buteleczki, przyjazne dla środowiska składy, biodegradowalne składniki. Lubię i doceniam taką prostotę, zresztą ksometyki naturalne święcą obecnie triumf i są bardzo popularne. I o to właśnie chodzi :)


Więcej o marce: 

Laboratorium Naturella jest biotechnologiczną firmą badawczo-wdrożeniową, która oferuje ekologiczne kosmetyki dla dzieci i dorosłych oraz środki czystości składające się przynajmniej w 99% z surowców pochodzenia naturalnego. Firma wyznaje zasadę “więcej=mniej”, więcej zdrowia i ekologicznych rozwiązań oznacza mniej negatywnego wpływu na środowisko. 

Jesteśmy przekonani, że najbardziej kompleksowe, przyjazne środowisku i bezpieczne dla skóry człowieka produkty powstają na bazie naturalnych składników. Korzystamy z ich właściwości, jak również z wiedzy teoretycznej oraz praktycznego doświadczenia specjalistów z różnych dziedzin. Dokładamy wszelkich starań, aby nasze produkty charakteryzowały się najwyższą jakością – były wydajne i skuteczne z jednoczesnym poszanowaniem otaczającego nas świata.


Produkty można podzielić na dwie marki OnlyBio i OnlyEco. Te pierwsze to przede wszystkim 
kosmetyki myjąco-pielęgnujące dla dorosłych i dzieci już od pierwszych dni życia. Produkty  składają się przyjamniej w 99% ze składników pochodzenia naturalnego, a główną substancją myjącą jest biosurfaktyna z rzepaku. W produktach nie są stosowane toksyczne środki tj.  SLS czy SLES oraz parabeny, barwniki, silikony itd. Formuła kosmetyków wzbogacona jest olejami, które zawierają pielęgnujące skórę fitosterole.



Jestem jeszcze oczywiście w trakcie testów, ale moje odczucia są już bardzo pozytywne. Produkty są bardzo wygodne w użytkowaniu, większość kosmetyków posiada pompkę do dozowania. Nie uczulają, dobrze się rozprowadzają, świetnie spełniają swoją rolę. Miałam przyjemność stosować m.in żel do mycia ciała, szampon i płyn do demakijażu. Jeśli chodzi o zapach, trudno mi go do czegokolwiek porównać. Nie jest intensywny, produkty są prawie bezzapachowem to woń składników naturalnych najprościej rzecz ujmując. Jeśli chodzi o szatę graficzną i składy, poniżej kilka zdjęć. Podoba mi się to, że kosmetyki te nie drażnią skóry i są hipoalergiczne. Wiele kosmetyków mnie uczula, mąż też ma problem ze skórą atopową. A więc tutaj jak najbardziej polecamy.

Buteleczka płynu do kąpieli - podaruję ją akurat w prezencie siostrzem bo sama nie mam niestety wanny i kąpiele z tym płynem nie wchodzą w grę, więc czekam na jej opinię.





Jeśli chodzi o drugą serię, OnlyEco, to naturalne, ekologiczne i biodegradowalne środki czystości. Ich skład wzbogacony jest gliceryną, która m.in. dodatkowo ogranicza ponowne zabrudzenie. Produkty OnlyEco posiadają przynajmniej 99,2% składników pochodzenia naturalnego, przez co nie szkodzą środowisku, w którym żyjemy. 



Ja dostałam do przetestowania płyn do czyszczenia trudnych zabrudzeń, ale w tej serii znajdziecie wszystko - płyny do mycia naczyń, kuchni, łazienek, do mycia szyb i luster, płyny do prania, płyny do płukania, żel do toalet, płyn do podłóg. Myślę że to sensowna alternatywa do produktów, które stosujemy na co dzień. Warto pomyśleń o środowisku i po prostu przestawić się na coś bezpieczniejszego, naturalnego. Jeśli chodzi o działanie, naprawdę jest w porządku.

Więcej o Laboratorium Naturella możecie przeczytać na ich stronie >>tutaj<<, a ja mam nadzieję, że choć trochę zainteresowałam WEas tym tematem ;)

sobota, 7 października 2017

Kosmetyki Conature, cz.2

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 07, 2017 0 komentarze
Dzisiaj czas na drugą część recenzji kosmetyków Cosnature - wysokiej jakości niemieckich kosmetyków naturalnych, przyjemnie pachnąceych owocami. Miałam okazję je testować biorąc udział w projekcie >>tutaj<<

A teraz najlepsze, czyli jak wyglądała zawartość paczki. Tym razem skusiłam się na naturalny żel odżywczy do twarzy i ciała z solanką i rumiankiem oraz hit, o któym powiem dziś nieco więcej - nawilżający, lekko koloryzujący krem z nagietkiem.



O tym drugim słyszałam wiele pozytywów na blogach i w filmikach na YT. Malutki krem (50 ml), który czyni cuda. Sama bardzo ograniczam makijaż, bo od jakiegokolwiek podkładu od razu dostaję wysypki albo alergii - łzawią mi oczy, mam katar i takie różne cuda. Na szczęście nie mam większych problemów z cerą, ale wiadomo, że samo wyrównanie kolorytu bardzo zmienia postać rzeczy. I tu idealnie spisuje się właśnie krem od Cosnature. Z tego co słyszałam dopasowuje się idealnie do każdego koloru skóry. Ja mam bardzo jasną cerę i nie pwooduje on żadnego efektu sztuczności, doskonale zgrywa się z odcieniem mojej skóry. Krem jest lekko kryjący, więc raczej nie spodziewajmy się cudów - nie poradzi sobie z dużymi zmianami czy wypryskami, ale jeśli chodzi o takie podstawowe codzienne krycie, u mnie spisuje się na piątkę.Nie uczula, nie daje efektu maski na twarzy, w ogóle go nie czuję - a to dla mnie bardzo ważne. Można stosować go pod podkład, albo tak jak ja - zamiast podkładu. Smaruję twarz najpierw nawilżającym kremem na dzień, a potem nakładam krem z nagietkiem gąbeczką. Na pewno zagości na stałe w mojej kosmetyczce. 

I jeszcze mały rzut na jego konsystencję i barwę.


Kosmetyki są naturalne, nie uczulają mnie, i sprawiają że skóra jest świetnie nawilżona. Z tego co wiem kosmetyki tej marki można spotkać m.in. w Hebe, Aptekach DOZ, Aptekach Cefarm i drogeriach Eko. Ceny są całkiem spoko, a zapachy powalają :)

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

13 powodów, Oto jestem, Płyń z tonącymi...

Autor: Po drugiej stronie... dnia sierpnia 28, 2017 0 komentarze
Bywa różnie. Nie umiem pisać o tym co siedzi teraz wewnątrz mnie, a tym bardziej mówić. Słowa ulotniły się z mojej głowy, więc pozostałam milcząca i zupełnie zobojętniała. Wiem, czego bym chciała, ale albo nie mam ku temu narzędzi, albo zupełnie nie wiem jak mogłabym to osiągnąć. Ja – zawsze inna, zawsze z boku. 



Przeczytałam ebooka „13 powodów” Jaya Ashera zachęcona serialem. Serial nie jest wierną kopią książki, rozwija pewne wątki, dodaje nowe i pogłębia wszystkie relacje, jakie zostają zarysowane w opowieści. Ostatecznie muszę stwierdzić, że serial jest lepszy, ale to książka była pierwsza, więc oddaję jej honor. Gdyby nie książka, pomysł całej historii, nigdy nie zrodziłby się pomysł na serial, w którym wystąpiło tak wiele utalentowanych młodych ludzi. Czytając słyszałam ich głosy. Mówi Hannah Baker. Na żywo i w stereo. Nie regulujcie odbiorników. Kilka fraz, które już zawsze będą mnie wzruszać. Zauważyłam też, jak wiele wydarzeń zostało w serialu podkoloryzowanych, dodanych – czasem niepotrzebnie, czasem wprost przeciwnie. Akcja całej książki praktycznie dzieje się w jeden wieczór, a akcja serialu to długie tygodnie, więc nic dziwnego że różnice są ogromne. Niemniej, oba dzieła mają coś w sobie. Książka kończy się wywiadem autora z osobami pracującymi nad serialem i aktorami. Niesamowite spotkanie i nadzwyczajna relacja. Połączyła ich smutna opowieść, i nic już nie będzie takie jak przedtem.



Jeszcze o dwóch książkach muszę wspomnieć.  „Oto jestem” Jonathana Safran Foer’a to pozycja, na którą czekałam długie lata. Autor moich ulubionych „Wszystko jest iluminacją” czy „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” powrócił po 11 latach ciszy. Kupiłam książkę w ciemno, a potem bałam się zacząć czytać. Bałam się zawieść. Dziś, kilka tygodni po lekturze, mam mieszane uczucia. Na pewno – dla mnie osobiście – powieść wypada słabiej od poprzednich. Przez jakiś czas brakowało mi tej typowej dla pisarza wrażliwości słowa, tych porównań od których jeży się włos, tych zdań trafiających prosto w serce. Ale im dalej, tym książka nabierała rytmu, można było odnaleźć dawnego Foera. W skrócie jest to historia rozpadającego się małżeństwa, relacji między partnerami, a także między rodzicami a dziećmi i to na przestrzeni kilku pokoleń. Mamy tu obraz żydowskiej rodziny,  ich wartości, tradycji i poczucia braku przynależności. Temat bliski pisarzowi, który sam urodził się w Waszyngtonie w takiej właśnie rodzinie. Historia Jacoba i Julii poruszyła mnie najbardziej. Ich szesnastoletni staż nie jest w stanie przetrwać kryzysu, których nadchodzi. Jak bardzo mogą się od siebie oddalić ludzie, będący kiedyś dla siebie wszystkim? Foer zajmuje się jeszcze w książce polityką i wątkiem żydowskim – opisuje Izrael upadły po trzęsieniu ziemi i jego walkę z krajami ościennymi. Bardzo mocny nacisk kładzie na ten temat – jak żyją w XXI wieku żydzi, jak radzą sobie z przeszłością, ze swoimi dziwacznymi obrzędami, z brakiem właściwego miejsca na ziemi?



Książka wydaje się nierówna, jakby pisana fragmentami, niejednorodna. Autor z jednej strony umieszcza w niej tematy na właściwie kilka oddzielnych powieści i upycha w jedno, z drugiej książka bywa przegadana i można by wyciąć wiele elementów. Podsumowując, choć w końcowych wersach podziałała na mnie magia stylu Foer’a, którego tak mi brakowało, to powieści wiele brakuje do powtórzenia sukcesu poprzednich.


I na koniec „Płyń z tonącymi” Larsa Myttinga. Autor, który o drewnie wie chyba wszystko i w tej powieści daje tylko mały obraz tego, jak pięknie można o tym pisać. Pozytywnie zaskoczyła mnie ta książka, bo właściwie nie wiedziałam czego się spodziewać – ot, skusiła mnie przepiękna szata graficzna. Jest to historia młodego mężczyzny, Edvarda, szukającego prawdy o swoich korzeniach, pragnącego rozwikłać rodzinne zagadki. Edvard był wychowywany przez dziadka, gdyż jego rodzice zginęli w tragicznych okolicznościach na polu minowym. On sam był wtedy z nimi, ale zniknął, został odnaleziony po kilku dniach, cały i zdrowy, ale z wielką dziurą w pamięci. Po śmierci dziadka nadszedł czas, by Edvard wyruszył śladami swoich krewnych i poznał prawdę. Urywane dotąd wspomnienia, strzępy zdarzeń znane z opowieści w końcu układają się w jedną całość. A przy tym Edvard poznaje intrygującą Gwen, bliższą mu bardziej niż mogłoby się początkowo wydawać. I chociaż sami możemy domyślić się końca tej historii jeszcze zanim Edvard zbierze wszystko w jedną całość, opowieść ta jest magiczna, ma w sobie coś nostalgicznego, co sprawia, że po prostu chce się ją odkrywać.





Wszystkie zdjęcia pochodzą z mojego Instagrama. Muszę poszukać jak dodać odnośnik na bloga, bo na razie nie mam pojęcia :) Więcej tam działam więc serdecznie zapraszam do odszukania mojego profilu „Keskese87”.



Co poza tym u mnie? Ostatnio z seriali na tapecie „Orange is the new Black”, aktualnie drugi sezon. Dziś obejrzymy z Mężem pewnie finał „Gry o tron”, w międzyczasie oglądamy też trzeci sezon serialu „Flash”. Mam jeszcze jakieś zaległe recenzje i powoli umykają mi te tytuły, ale prędzej czy później skrobnę parę słów. Po fali konkursowych zwycięstw i paczek, przyszła chwila ciszy, ale co jakiś czas znów wpada jakaś drobna rzecz (dziś np. krem przeciwsłoneczny) więc taka zbiorcza notka też powinna się niedługo pojawić. Jak się do tego zbiorę, a to wielka sztuka. Zmieniłam telefon, żeby bardziej „wyżyć” się artystycznie na Instargramie, bo jakość aparatu w poprzednim pozostawiała wiele do życzenia. Tęsknię za spokojnymi czasami w mniejszym mieście, za praca która nie wyciskała ze mnie tyle sił. Mam wrażenie, że z niej nie wychodzę, zwłaszcza że ostatni zwiększony ruch obrócił się w szał nadgodzin. Jak dostanę wypłatę ekstra, to chyba szybko coś z nią zrobię. Poza tym – urlop. Mamy prawie wrzesień, a ja nadal nie byłam na wakacjach. Wskutek różnych firmowych nieporozumień nie dostałam urlopu we wrześniu, a bardzo na niego liczyłam. Co mi pozostaje? Przeglądać wakacyjne oferty z naciskiem na miejsca, gdzie pod koniec roku jeszcze można ujrzeć słońce ;) Po całym weekendzie w pracy robię sobie dziś dzień luzu dla siebie.

wtorek, 8 sierpnia 2017

Cosnature, czyli wpis kosmetyczny

Autor: Po drugiej stronie... dnia sierpnia 08, 2017 1 komentarze
Tego mało kto się spodziewał, prawda? Ale tak, dziś o kosmetykach będzie. Zresztą. w ogóle mam nowe plany na tego bloga. Tylko wciąż zapał słomiany :)

Udało mi się wziąć udział w akcji testowania kosmetyków z blogiem Twoje źródło urody i w ramach tego testowania przyszła do mnie paczuszka, zawierająca dwa wybrane przeze mnie kosmetyki marki Cosnature. Marki, której produkty nie tylko testowałam, ale i widziałam po raz pierwszy. 



Cosnature to najwyższej jakości niemieckie kosmetyki naturalne, przyjemnie pachnące owocami, o wysoce innowacyjnych recepturach dla wymagających klientów.

I przyznam, że zgodzę się z tym stwierdzeniem w stu procentach. Na zdjęciu możecie zobaczyć, co wybrałam sobie do testów - żel pod prysznic z owocem granatu (bo to zawsze się przyda) oraz masło do ciała z masłem shea i tonką. I to o tym drugim produkcie powiem dziś więcej.

Opis produktu:

Wspaniałe bogate odżywcze masło do ciała zawiera ekstrakt z fasoli tonka, masło shea, masło kakaowe i olejek migdałowy. Cenne składniki zapewniają długotrwałe i intensywne nawilżenie nawet dla bardzo suchej skóry, dzięki czemu jest jedwabiście gładka w dotyku i pięknie zmysłowo pachnąca. Systematyczne stosowanie gwarantuje znaczącą poprawę wyglądu i kondycji skóry, która staje się bardziej odporna na przesuszenie.




Masło ma wygodne okrągłe opakowanie z kolorowym wieczkiem, zawartość chroniona jest sreberkiem. Na pierwszy rzut oka wydaje się ciekawym, przyjemnym kosmetykiem, no i niedrogim - kosztuje nieco ponad 20 zł. Konsystencja jest przyjemna, jednolita, bardzo łatwa do rozprowadzenia na skórze. A ten zapach - to obłęd. Nie jestem w stanie go do niczego porównać i jest absolutnie moim hitem. Połączenie migdałów, karmelu, wanilii i wielu innych - możecie to sobie wyobrazić? Zapach jest intensywny i długo utrzymuje się na ciele. Uwielbiam stosować go po kąpieli, cała łazienka napełnia się tym aromatem. A skóra rzeczywiście jest wygładzona, więc spisuje się na medal.

Kosmetyki są naturalne, nie uczulają mnie, i sprawiają że skóra jest świetnie nawilżona. Z tego co wiem kosmetyki tej marki można spotkać m.in. w Hebe, Aptekach DOZ, Aptekach Cefarm i drogeriach Eko. Ceny są całkiem spoko, a zapachy powalają :)



czwartek, 13 lipca 2017

Zaległości - Sekretne życie pszczół, Czy miałaś kiedyś rodzinę?, Stulecie detektywów

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 13, 2017 4 komentarze
Nie macie pojęcia jak bardzo żałuję, że nie mam już czasu na bloga i swoje pasje tyle, co kiedyś. Pochłaniająca, wypełniona stresem praca skutecznie odbiera zapał. O ile czas na ulubiony serial czy nową książkę zawsze się gdzieś znajdzie – po pracy, na przerwie w pracy, w dzień wolny (jak dziś), to z pisaniem jest trudniej. Gdy mam wybrać –blog czy czytanie książki, wybieram to drugie. Z tego powodu w ciągu ostatnich miesięcy przewinęło się przez moje ręce wiele książek, o których nie pisnęłam tu ani słowem. Czas to zmienić, w skróconej oczywiście formie. Ale chciałam by pojawiły się chociaż ich tytuły- znak, że nie rzuciłam czytania, że zawsze będzie mi bliskie.

 "Sekretne życie pszczół"
Sue Monk Kidd
Wydawnictwo Literackie
352 str.
„Sekretne życie pszczół” Sue Monk Kidd czytałam chyba pół roku temu, jeśli nie dawnej. To był ten czas, gdy wszyscy czytali książki z jakąś pszczołą w tle – zauważyliście, jak bardzo popularny był to temat? Książka opowiada o kilkunastoletniej Lily, wychowywanej przez surowego ojca. Dziewczyna żyje w przeświadczeniu, że przyczyniła się do śmierci matki. Nie pamięta dokładnie wydarzeń ze swojego dzieciństwa, ale urywki wspomnień z dzieciństwa i fakty, jakie jej wpajano, utwierdzają ją w tym. Czuje się niekochana i winna – dlatego w pewnym momencie ucieka z domu, obierając za towarzyszkę czarnoskórą opiekunkę. Razem trafiają do małego miasteczka, gdzie trzy czarnoskóre siostry zajmują się produkcją miodu. Z tym miejscem łączy Lily więcej, niż mogłaby przypuszczać.

Książka w piękny sposób inicjuje temat trudnego dorastania, akceptacji, kobiecej przyjaźni i odmienności. Ukazuje Amerykę lat 60. XX wieku i silnie rysuje problem rasizmu i braku swobód osób, uważanych za gorsze z powodu swojego koloru skóry. Może w mojej ocenie książka nie była tak wybitna, jak sugerowały to wszystkie pochwały z okładki, ale zapadła mi w pamięć. Dodatkowym plusem jest to, jak opisuje miłość do miodu, do pszczół, do pracy. Przypomniała mi dzieciństwo, kiedy mogłam obserwować jak dziadek dogląda swoich uli i wytwarza miód. Czasem żuliśmy soczyste plastry, wypełnione miodem, jeszcze gorące. Miło było wrócić do tych chwil :)

 "Czy miałaś kiedyś rodzinę?"
Bill Clegg
Wydawnictwo W.A.B
336 str.

Kolejnym tytułem, o którym jeszcze tu nie wspominałam, jest książka „Czy miałaś kiedyś rodzinę?, autorstwa Billa Clegga. Tytuł po prostu mnie spiorunował, jak i okładka przedstawiająca spalone zapałki. Bo właśnie tragiczny pożar jest punktem centralnym tej opowieści – w przeddzień ślubu Lolly w jej domu wybucha pożar. Giną niedoszli małżonkowie oraz partner matki panny młodej. Tylko June udaje się przeżyć – nie było jej wtedy w mieszkaniu, wyszła po kłótni z Luke. Wydarzenie to wpływa na całe miasteczko – przeraża, zasmuca, wywołuje pytania, spekulacje. Kto jest winny tragedii?

Książka rysuje historie kilku osób, poszczególne osoby dotyczą kolejno różnych osób. Dzięki temu mamy okazję bliżej poznać bohaterów, odczuć jak bardzo pożar zmienił ich życie. Każdy cierpi na inny sposób, każdy coś stracił. Książka pokazuje jak żyje się dalej, co czują ci, co pozostali, jak silne może być poczucie winy i do jakich działań popycha. Gdy po nią sięgałam, spodziewałam się szczerze mówiąc czegoś innego, większego nacisku na tajemnicę pożaru, tymczasem książka przeplata po prostu historie różnych osób, które w miarę rozdziałów stają się coraz bardziej powiązane. W końcu jednak wracamy do owej tragicznej nocy, by znaleźć odpowiedź na wszystkie pytania…

"Stulecie detektywów"
Jurgen Thorvald
Wydawnictwo Znak
702 str.

No i wreszcie trzeci tytuł, najbardziej obszerny. „Stulecie detektywów” Jurgena Thorwalda to 700 stron historii kryminalistyki. Ja bardzo lubię pozycje tego autora, są dla mnie wybitne – dbałość o szczegóły, historię, bibliografię, totalne zagłębienie się w temat i przybliżenie obranych zagadnień w przystępny, ale pouczający sposób. Wcześniej czytałam jego książkę o ginekologii, mam w domu jeszcze opowieść o chirurgii, także trochę przede mną :) Właściwie przybrałam dziś skrótowa formę opowiadania o tym, co czytałam, więc trudno mi się odnieść tu do tak monumentalnego dzieła. To po prostu kryminalistyka w pigułce, od samych początków. Nie wiem czy znajdziemy bardziej rzetelne dzieło, które zawiera w sobie aż tyle treści. 

Thorwald zaczyna od samych początków – od identyfikacji. Zanim odkryto genialną metodę daktyloskopii, czyli porównywanie linii papilarnych dłoni, radzono sobie w inny sposób. Pomysłów było wiele, szczególnym uznaniem cieszyło się mierzenie wybranych części ciała i porównywanie uzyskanych wyników. Odciski były przełomem, ale w czasach gdy o komputerach można było jeszcze pomarzyć, wynalezienie sposobu na ich opis i katalogowanie, nie należało do najłatwiejszych. A to dopiero początek. Dalej mamy samą medycynę sądową – jak się rozwijała, jak trudno było udowodnić, że medycyna na sali sądowej może odgrywać kluczową rolę, ale też z jakim ryzykiem wiąże się popełnienie błędu w badaniach. Dawniej wiele morderstw nie wykrywano, uważano że ofiary po prostu umierały w tragicznych okolicznościach, popełniały samobójstwa, ulegały wypadkom. Trudno było wykryć zbrodnię, ale rozwój nauki i medycyny znacznie to ułatwił. Toksykologia czy balistyka – kolejne wielkie rozdziały, opisujące coraz to nowsze sposoby na docieranie do prawdy. Książka pokazuje historie ofiar i zbrodniarzy, coraz to nowsze na pozbawienie życia, które przyczyniały się też do rozwoju kryminalistyki. Bez zbrodni nie byłoby obecnej wiedzy, choć ich ogrom, okrucieństwo i bezduszność przyprawia o dreszcze.


Warto wiedzieć jak rodziła się obecna wiedza, ile trudności naukowcy spotykali po drodze, jak w ogóle powstał zawód detektywa, w jaki sposób funkcjonowały dawne sądy czy policyjne oddziały. Polecam, bo to naprawdę ciekawa książka, którą z jednej strony czyta się jak dobry kryminał, z drugiej to kopalnia wiedzy na naprawdę intrygujący tema, kompendium wiedzy i encyklopedia, którą chce się czytać.

wtorek, 4 lipca 2017

Seriale: 13 powodów i Riverdale

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 04, 2017 1 komentarze
Za oknem buro i ponuro, a ja przychodzę do Was z recenzją dwóch mrocznych seriali dla młodzieży. Chciałabym je zestawić, ponieważ mają ze sobą wiele wspólnego, a poza tym oba są ostatnio na topie.

Chyba mało kto nie słyszał o głośnym „13 powodów”. Głównie za sprawą tematyki – serial o młodzieży i głównie do młodzieży skierowany, za jedną z głównych postaci obiera sobie nastolatkę, która popełniła samobójstwo. Konstrukcja poszczególnych odcinków jest o tyle ciekawa, że narratorką jest tu zmarła dziewczyna, o czym wiemy już na wstępie, pragnąca przybliżyć nam powody, tytułowe trzynaście, przez które zdecydowała się targnąć na swoje życie. Drugim narratorem jest Clay, kolega Hannah ze szkoły i pracy, nieśmiało w niej zakochany. To jego kolej na odsłuchanie kaset, jakie pozostawiła po sobie dziewczyna. Odcinki są zbudowane właśnie w ten sposób – strona każdej kasety (A lub B) kierowana jest do konkretnej osoby ze szkoły, która świadomie lub nie, ale skrzywdziła Hannah. Każdy kto dostaje przesyłkę może się spodziewać, że gdzieś wśród nagrań natrafi i na swoje nazwisko.

Najpierw o plusach serialu. Generalnie dość autentycznie oddaje klimat małomiasteczkowego środowiska amerykańskich licealistów. Mamy tu wszystko, co znamy z produkcji tego typu: podział na popularnych (sportowców i cheerleaderki) oraz tych „gorszych” – dziwaków z nosem w książkach. Dążenie do zdobycia jak najlepszych ocen, udział w zajęciach pozalekcyjnych, wszystko po to by zdobyć stypendium na upragnione studia. Szkolne szafki uczniów, skrywające skarby. Ci idealni, ukrywający swój ból. Pastwienie się nad słabszymi. I w tym otoczeniu dochodzi do największej z tragedii. Wszyscy pytają: jak to się mogło stać? Dlaczego? Jak mogliśmy nic nie zauważyć? Hannah cierpiała po cichu, uważano że jest przewrażliwiona, że za bardzo przeżywa (i po części tak było, ale to domena nastolatek). Pytanie czy mimo wskazanych przez nią powodów, można kogokolwiek obarczać za tę śmierć? Czy nie sama podjęła decyzję?

Uwaga, jeśli ktoś nie oglądał, teraz będą małe spoilery.

Do mniej więcej połowy serial mnie oczarował, gdyż bardzo realistycznie i z pomysłem przedstawiał wydarzenia. Jednak później nagromadziło się zbyt wiele krzywd – przestępstwa, łącznie z gwałtem. Od takich pozornie błahych problemów, jak wyzwiska, opublikowanie krępującego zdjęcia, doszliśmy do kulminacji zła. Dla mnie tego było za dużo, historia stała się mało wiarygodna, szokująca na siłę. Do sceny samobójstwa włącznie – czy konieczne było pokazywanie tego?

Serial naprawdę dobrze się zapowiadał, potrafił przykuć uwagę, wciągnąć, zainteresować. Siedziałam czasem wieczorem i pochłaniałam jeden odcinek za drugim, zastanawiając się czyje nazwisko będzie kolejne na liście i kiedy pojawi się tam Clay. Z drugiej strony rozczarowała mnie wydumana końcówka. Wstrząsnęło mną to, że w szkole doszło do jeszcze jednej tragicznej śmierci, o które praktycznie się nie mówiło. To Hannah dostała pamiątkowy ołtarzyk i o niej mówiła cała szkoła. To co zrobiła, było jednak tchórzostwem, ucieczką przynoszącą ból wielu ludziom wokół niej. Serial wybitnie pokazuje jaki to rodzaj samolubstwa, więc raczej nie zgadzam się z opinią że promuje zachowania samobójcze. Dla mnie dużo bardziej bolesna była śmierć chłopaka, który zginął przez przypadek, który był oddanym kumplem i bardzo pozytywną postacią, choć ciągle gdzieś w cieniu. To był dramat, któremu można było zapobiec.


Dawno żaden serial nie przepełnił mnie tyloma pytaniami. Choć typowo młodzieżowy, wiem że sięgają po niego starsi widzowie i wywołuje podobne refleksje. Zresztą, ma ograniczenia wiekowe i z racji na brutalność niektórych scen, nie jest dla wszystkich. Zdania krytyków są podzielone, i moje tak samo. Wciąż nie wiem, jak ocenić ten serial. Jak wspomniałam początkowo mnie porwał, fabuła oparta na nagraniach z kaset i udzielenie głosu nieżyjącej bohaterce to absolutne strzały w dziesiątkę, z drugiej narastające zło i przemoc, które miały  jeszcze bardziej poruszyć, a zamiast tego zabiły historię, działają raczej na minus. Niemniej, serial doceniam za szczegółową analizę licealnego środowiska, za ukazanie niuansów rodzących się przyjaźni, pierwszych miłości i ich rozpadów.

Czas na książkę, która podobno rozgrywa się w ciągu jednej nocy – serial został mocno rozbudowany i podkoloryzowany pod tym względem. A może Wy mieliście już okazję przeczytać? Co sądzicie?

Notka wyszła dłuższa niż przypuszczałam, także o „Riverdale”, drugim ciekawym tytule, wspomnę tylko po krótce.

Skończyłam go oglądać wczoraj w nocy. Tło serialu jest podobne – małe miasteczko, gdzie osią wydarzeń staje się społeczność liceum. Serial również zaczyna się śmiercią – tym razem popularnego dzieciaka z bogatego domu.  Jason i Cheryl to płomiennorudzi bliźniacy. Latem wybierają się na łódkę, ale żywe wraca tylko jedno z nich. Śmierć chłopaka wstrząsa miasteczkiem. Początkowo wydaje się, że to nieszczęśliwy wypadek, ale parę tygodni później zostaje znalezione jego ciało, z raną postrzałową na środku czoła. Od tej chwili akcja nabiera tempa. Toczy się kilka równoległych śledztw: to prawomocne, które prowadzi szeryf, jak i kilka nieoficjalnych. Grupka przyjaciół: Betty, Archie, Veronica i Jughead  również przyglądają się sprawie. Ten ostatni jest narratorem całej opowieści, ale takim niejednoznacznym, wtopionym w tło. Pisze powieść o śmierci Jasona, i to jej urywki składają się na całą  historię.

Do wspomnianych w „13 powodach” oczywistości dorzucę jeszcze scenę sekcji żaby, i mamy już stuprocentowy klasyk jeśli chodzi o tło. Nieskazitelny makijaż każdej z uczennic również powala, w obu serialach. Wszyscy są tu tacy piękni. Mamy buntowników gorszego pochodzenia i gwiazdy z biznesowych rodzin. Dzieje się wiele wątków pobocznych (romans z nauczycielką? Rozwód rodziców? Związki homoseksualne? Zmiana szkoły i bycie nowym? Szukanie własnej drogi? Znajdziemy tutaj to wszystko), jednak najistotniejszym pytaniem jest w odróżnieniu od „13 powodów” (tam: dlaczego?) tutaj jest ‘kto zabił”?

Końcówka nie pozostawia złudzeń, że musi powstać kontynuacja.



Serial również ogląda się przyjemnie, gdyż nasączony jest emocjami, od których nastolatki aż kipią. A to przecież zawsze angażuje widza. Jest mniej brutalny, ale podobnie jak „13 powodów” nie boi się pokazywać skrajności. Fanów jednego tytułu odsyłam do drugiego, gdyż nie sposób ich nie porównywać. Trudno mi wybrać, który jest lepszy, gdyż w każdym pojawiają się bohaterowie bliscy mojemu sercu. Nie są to seriale wybitne, ale takie, przy których dobrze spędzimy popołudnie. Jest dynamizm, akcja i tajemnica w tle. Czego chcieć więcej?
 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon