poniedziałek, 23 lipca 2012

Anna Ikeda: "Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 23, 2012 18 komentarze

Autor: Anna Ikeda
Tytuł: "Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji"
Wydawnictwo: W.A.B., Poradnia K
Stron: 320


Ostatnio częściej i chętniej sięgam po literaturę azjatycką – czy to beletrystykę, czy literaturę faktu. Książka Anny Ikedy – Polki, mieszkającej w Japonii, jest utworem jakby na pograniczu tych dwóch. Ikeda relacjonuje nam jak wygląda życie w Kraju Kwitnącej Wiśni, mówi o tradycji, charakterystycznych obrzędach, wierzeniach i mentalności Japończyków, ale również pokazuje jak odbierają oni cudzoziemców, czyli gaijinów, i co tak naprawdę myślą o Polakach… Wszystko to pod postacią krótkich rozdziałów, prezentujących fabularyzowane scenki z jej życia w Tochigi.

Anna Ikeda urodziła się w Gdańsku. Mieszkała w Szwecji i Stanach Zjednoczonych. Wyszła za Japończyka i osiedliła się w Tochigi, małym miasteczku na prowincji Japonii. W swojej książce starała się pokazać jak wygląda życie w tym kraju z jej punktu widzenia. Pisała o codziennych radościach, ale i trudach. O różnicach nie do pokonania i o podobieństwach. A wszystko to z przymrużeniem oka, pisane dowcipnym i błyskotliwym językiem. Całkowicie subiektywnie. Jak autorka sama uprzedza: „Nie jest to książka o Japonii. Jest to książka o moim życiu w Japonii. Z góry przepraszam”.

„Życie jak w Tochigi” ukazuje blaski i cienie mieszkania na prowincji. Nie jest to książka o Japonii jaką znamy z innych lektur, filmów czy przewodników – autorka nie wspomina o Tokio, nie poświęca uwagi gejszom, samurajom czy popularnej mandze. Są to tematy, które jej nie interesują, więc zwyczajnie je pomija. O czym zatem jest książka? O zwyczajnej, pospolitej japońskiej codzienności. O szukaniu pracy. O dopasowywaniu się w kulturę. O nauce nowego życia. O tym, jak przez tubylców postrzegana jest Polka – nie dość, że biała kobieta, to jeszcze blondynka – zdecydowanie wyróżniająca się wyglądem na tle rodowitych mieszkańców. O tym, że japońskie teściowe też mogą dać w kość. I jak to jest spędzać srogie zimy w mieszkaniu pozbawionym ogrzewania centralnego…

Czyta się jednym tchem, a w dodatku z wielką przyjemnością. Można się rozsmakować w każdej stronie. Poczucie humoru Ikedy i dystans do samej siebie nadają opowieści smaku i polotu. Ponadto, niemal na każdej stronie odnajdziemy fantastyczne, kolorowe zdjęcia autorstwa Ikedy. Autorka pisze:

„Jeśli istnieje jedno narodowe hobby uprawiane przez niemal wszystkich obywateli bez względu na płeć, wiek i przynależność do grupy społecznej, religijnej lub politycznej, dla Japończyków jest to bez wątpienia obsesyjne fotografowanie wszystkiego i wszystkich, zawsze i wszędzie. (…) I to właśnie ów wizerunek tubylca był dla mnie najłatwiejszy do naśladowania. Z aparatem w ręku mogę bezproblemowo wtopić się w otaczającą mnie rzeczywistość”.

Jej fotografie oddają piękno Japonii i uświadamiają, dlaczego mimo wielu kulturowych różnic i życiowych utrudnień, Ikeda zdecydowała się jednak osiąść w kraju, który przy pierwszej wizycie wydawał jej się piekłem wcielonym. Mimo, że Ikeda nazywa siebie amatorem, mnie osobiście urzekły jej zdjęcia – każda wychwytuje jakiś ważny element, każde przechowuje cząstkę wiedzy o tym kraju. Fotografie są permanentnie wpisane w tekst, korespondują z nim. Bez nich książka na pewno straciłaby coś istotnego. Całość jest bardzo estetycznie wydana.

Przyszła kolej na to, czego mi zabrakło. Ikeda niewiele mówi o swoim mężu, o początkach ich znajomości, ich własnym ślubie (choć poświęca rozdział temu obrzędowi) i walce, jaką musiała pewnie sama ze sobą stoczyć, wyjeżdżając do Japonii. Trzeba jednak uszanować jej prywatność i delektować się tym, co zdecydowała się nam ujawnić. Z kart książki wyłania się wizerunek niezwykle barwnej, ciepłej osoby, która mimo uciążliwego pecha potrafi śmiać się sama z siebie.

Słowniczek na końcu książki bardzo się przydaje.
Jak się można spodziewać całość naszpikowana jest egzotycznymi nazwami – miejscowości, potraw, świąt czy imionami - chociaż autorka starała się je ograniczać, jak mogła. Nie utrudniają one jednak lektury, a w dodatku można dowiedzieć się przy okazji wielu ciekawych rzeczy.

Książkę oceniam jako bardzo dobrą i z chęcią będę kontynuować odkrywanie kolejnych smaczków z kultury azjatyckiej :)

Ocena: 5/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu W.A.B.

sobota, 21 lipca 2012

Film: "Niesamowity Spider-Man"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 21, 2012 13 komentarze




Spieszę nadrabiać recenzję filmową, która powinna się tu znaleźć już dawno. „Niesamowity Spider-man” trafił do polskich kin 4-go lipca. Tajemnicą nie jest, że Peter Parker jest moim ulubionym komiksowym bohaterem Marvela. Z niecierpliwością, ale i niepokojem, oczekiwałam więc premiery najnowszego obrazu. Czy film sprostał moim oczekiwaniom? O tym za chwilę :)

Postać Spider-Mana stworzono w latach 60. XX wieku. Peter Parker to przeciętny, trochę gapowaty chłopak, wychowywany po śmierci rodziców przez wujostwo. Na skutek przypadkowego ukąszenia radioaktywnego pająka chłopak zyskuje nadprzyrodzone moce, których początkowo nie rozumie i nie potrafi rezolutnie wykorzystać. Potrzeba tragedii, by Peter zdał sobie sprawę, że z wielką mocą wiąże się również wielka odpowiedzialność. Śmierć wuja (za którą chłopak poczuwa się współwinny) zmienia jego sposób patrzenia na dar, będący równocześnie przekleństwem. Peter wdziewa czerwono-niebieski kostium i staje na straży Nowego Jorku. Walka z uliczną przestępczością jest permanentnie wpisana w jego grafik. Ale czy jest tam też miejsce na spełnioną miłość?

W 2002 r. pojawiła się hollywoodzka produkcja, w której w rolę Człowieka-Pająka wcielił się Tobey Maguire, a jego rudowłosą wybrankę, Mary Jane, zagrała Kirsten Dunst. Z miejsca pokochałam ten film oraz jego kontynuacje (wychodzące kolejno w 2004 i 2007 r.). Opowieść o pokrzywdzonym przez losu chłopaku, z którym może utożsamić się każdy z nas, podbiła świat. Peter jest zwyczajną, prostą osobą, która nieoczekiwanie zdobywa ponadprzeciętną moc. Jego zmagania z nowym sobą, z obowiązkami, które musi pełnić, a które stoją na drodze do szczęścia osobistego, wciągają i poruszają. „Spider-man” to nie tylko kolejny film fantastyczny, w którym oglądamy widowiskowe sceny walk, ale także głęboka i wzruszająca opowieść o dojrzewaniu do odpowiedzialności. Z wątkiem romantycznym, nie mniej istotnym.




Trwały prace nad czwartą filmową częścią przygód superbohatera. Zmieniali się scenarzyści, odchodzili aktorzy, wreszcie zrezygnował sam reżyser. Prace utknęły. Wydawało się, że przedsięwzięcie legło w gruzach. Ale wtedy zaangażowano nowego reżysera, Marca Webb’a, który zdecydował się stworzyć tzw. „reboot” – opowiedział całą historię od początku. W tytułowej roli obsadzono znanego z „Social Network” Andrew Garfielda. Opowieść miała sięgnąć początków historii – pokazano małego Petera, którego rodzice giną w wypadku. Przeniesiono akcję do czasów licealnych, nie jak poprzednio, studenckich. Wprowadzono także nowe wątki, a reżyser dość swobodnie potraktował oryginał. Jaki jest więc ten zupełnie nowy Spider-Man?

Gdy w projekt zaangażowano Garfielda dały się słyszeć głosy protestów. Należałam do tych, którzy nie mogli sobie wyobrazić aktora o delikatniej urodzie w roli Spider-Mana. Dla nas to Tobey Maguire nierozerwalnie kojarzony był z tym bohaterem. Stąd wszystkie moje obawy i lęki. Jednak jak się okazało, zupełnie niepotrzebne.

„Niesamowity Spider-Man” mimo, że powraca do korzeni, zaskakuje świeżością i nowatorskim podejściem do tematu. Garfield sprawdził się niezawodnie – jego Peter Parker to postać złożona, pełna sprzeczności. Mimo, że jest szykanowany w szkole, potrafi wyjść na swoje. Nie jest typowym fajtłapą, cechuje go silny charakter i nonszalancja. Potrafi też uwodzić – sceny z Emmą Stonę, wcielająca się w Gwen Stacy, są po prostu hipnotyzujące. Między młodymi czuć wyładowania elektryczne. Czysta chemia. Garfield, nie da się ukryć, ma też sylwetkę idealnie prezentującą się w kostiumie. No i sam materiał przebrania – jest lepszy, przykuwający oko.






Dialogi – naprawdę dobre, rozbrajające. Gra aktorska – jak na podobną produkcję, całkiem dobra. Bohaterowie? Spider-Manowi przychodzi zmierzyć się z Jaszczurem (w tej roli R. Ifans). Dobrze, że Webb nie powielił poprzednich obrazów w tej kwestii, że wprowadził nowego antybohatera. Doktor Connors to postać budząca nie tylko odrazę i wstręt, ale również człowiek nieszczęśliwy, pragnący jedynie odzyskać straconą kończynę. Aktor przygotowując się do roli uczył się funkcjonowania jak osobą z jedną ręką. Te doświadczenia widać w jego grze – Jaszczur nie jest tak do końca przesiąknięty złem. Boimy się go, ale również współczujemy, że zamienił się w potwora.

Efekty specjalne i wizualne – coś wspaniałego. A najbardziej podobały mi się najazdy kamery na postać Spider-Mana, ukazujące detale jego stroju. No i czasem łezka w oku się kręci. I co ostatnio rzadko się u mnie zdarza – nie nudziłam się ani przez chwilę. Dynamiczna akcja przez cały czas trwania filmu – to lubię.

I co tu dużo więcej mówić – zapraszam do kina! Film powinien zadowolić wszystkich fanów Człowieka-Pająka. Jest może bardziej młodzieżowy, oczywiście ma kilka niedociągnięć, ale całość jak najbardziej jest godna polecenia. Czy podoba się bardziej kobietom? :P Nie wiem, dla mnie każda produkcja z tym panem zasługuje na piątkę z plusem. Czekam na kolejną część. Bo to, że powstanie, jest już przesądzone. Nie wychodźcie na napisach, bo twórcy przygotowali dla nas krótką zapowiedź!:)

środa, 18 lipca 2012

Chang-Rae Lee: "Kiedy ulegnę"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 18, 2012 13 komentarze



Autor: Chang-Rae Lee
Tytuł: "Kiedy ulegnę"
Wydawnictwo: Świat Książki
Stron: 502



Co jesteśmy w stanie zrobić, do czego się posunąć, by w godzinie śmierci zaznać odkupienia? W jakie rejony własnej przeszłości się cofnąć, jakich ludzi odnaleźć, do jakich win się przyznać, jakie sekrety ujawnić…? June Han, główna bohaterka powieści „Kiedy ulegnę” autorstwa koreańskiego pisarza Chang-Rae Lee, będzie musiała skonfrontować się z tymi pytaniami. Kobieta wie, że jej walka z rakiem jest z góry skazana na niepowodzenie. Zdając sobie sprawę z nieubłaganego upływu czasu, wpędza w ruch machinę, która przyniesie nieprawdopodobne konsekwencje – nie tylko oddziałujące na jej życie, ale także na osoby kiedyś jej biskie, a także całkiem nieznane.

Bohaterów tej niezwykłej książki jest wielu – autor zagina czasoprzestrzeń, mieszając wątki, czas i chronologię wydarzeń. Mała June, która w koreańskiej wojnie traci rodziców i rodzeństwo, kilka stron dalej jest zniedołężniałą kobietą, cierpiącą na nieuleczalnego raka żołądka. Hectora Brennana, towarzyszącego jej w poszukiwaniu syna, odnajdujemy wkrótce w jego własnych wspomnieniach z czasów, gdy znalazł umierającą June i doprowadził ją do sierocińca, gdzie spędzili wiele czasu. Śliczna Sylvie Tanner, żona amerykańskiego misjonarza, pojawia się w murach sierocińca, by za chwilę stać się dorastającą dziewczynką, a nieco później kobietą, która już odeszła. Mnogość scenerii, wydarzeń i retrospekcji wcale jednak nie zaciemnia fabuły. Książka skonstruowana jest w sposób, który bardzo lubię – poznajemy życiorysy różnych ludzi, pełne luk, które stopniowo się zapełniają. Mamy okazję najpierw poznać zachowanie różnych osób, a dopiero później zrozumieć, dlaczego działają tak, a nie inaczej. Jesteśmy obok każdego z bohaterów, niemal namacalnie, bardzo blisko. A jednocześnie z tych poskręcanych, powiązanych ze sobą historii, wyłania się jeden, silnie oddziałujący na wyobraźnię obraz wojny i spustoszenia, jakie konflikt zbrojny ze sobą niesie.

Każdy z bohaterów zostaje naznaczony wojną. Każdy coś traci, każdy zmienia się pod jej wpływem. Książka bywa brutalna i bazuje na naturalistycznych opisach. Wojna to bezmyślna przemoc, śmierć, krzywda i zadry, pozostające głęboko w sercu. To widok umierających z głodu dzieci, poturbowanych ciał żołnierzy, rozczłonkowanych zwłok. Chang-Rae Lee nie boi się prawdy, nie uładza jej. Przedstawia rzeczy takimi, jakimi były. Jakimi są. Dlatego stalowe nerwy są niezbędne, by przebrnąć przez niektóre strony. Dużo tu też aktów seksualnych, w najróżniejszych konfiguracjach. Bo nieszczęścia, uczucie pustki i beznadziei potęgują głód. Każdy radzi sobie z nim po swojemu…

Największym mankamentem w książce były dla mnie powtórzenia – zbyt częste używanie konstrukcji opartej na zdaniu współrzędnie złożonym wynikowym (spójnik „toteż”). Pojawiało się ono niemal na każdej stronie, i skoro tak natrętnie rzucało mi się w oczy, coś mus być na rzeczy. Poza tym nie mam większych uwag. Książka po prostu trafiła w mój czytelniczy gust, ale zdaję sobie sprawę, że ze względu na jej niejednorodność i drastyczną tematykę wojenną, nie każdemu może się spodobać. Ach, i uwielbiam tę okładkę!

Książka „Kiedy ulegnę” nie była dla mnie łatwą lekturą. Niejednokrotnie wzdrygałam się, dochodząc do pewnych opisów. W innych momentach wzruszałam się, cierpiałam razem z bohaterami, ale też śmiałam się i wierzyłam, że zaznają spokoju. Upragnionego odkupienia. Czy im się udało? Czy to w ogóle możliwe, zaznawszy w życiu tyle bestialstwa, bólu i strat? Zachęcam do samodzielnych poszukiwań odpowiedzi na te pytania :)


Ocena: 4/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Świat Książki &Weltbild.

wtorek, 17 lipca 2012

Uri Orlev: "Babcia robi na drutach"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 17, 2012 9 komentarze






Autor: Uri Orlev
Tytuł: "Babcia robi na drutach"
Wydawnictwo: Wytwórnia
Stron: 50



„Babcia robi na drutach” to niepozorna bajka dla dzieci, autorstwa Uri Orleva, izraelskiego prozaika polskiego pochodzenia. Gdy wziąć ją do reki po raz pierwszy – może wywołać mieszane odczucia. Z jednej strony jej adresatem jest dziecko, świadczy o tym wydanie, rymowane wierszyki, prosty język i ilustracje, z drugiej książka jest wielowarstwowa i rodzic bardzo szybko odkrywa, że jest w niej coś więcej – coś niepokojącego, ale ważnego. Z tego właśnie powodu warto zatrzymać się przy niej dłużej, nawet jeśli pierwszy kontakt z jej kartami budzi zdziwienie, niezrozumienie czy wręcz zniechęca.

Historia jest magiczna: do pewnego miasteczka przybywa samotna babcia, która dzierga na drutach wszystko to, co w danej chwili jest jej potrzebne. Tak powstają wygodne kapcie, podłoga, wreszcie całe sprzęty, tworzące w akcie finalnym przytulny domek. Babcia robi na drutach dalej – jej dom wkrótce rozwesela obecność dwóch wnucząt, dziewczynki i chłopca. Cali są z poskręcanej włóczki. Początkowa euforia szybko jednak ustępuje miejsca przygaszeniu – dzieci chcą iść do szkoły, ale spotykają się tam z całkowitym brakiem tolerancji. Są inne, z dziureczkami, a więc padają ofiarą szykanowania i odrzucania… Bajka ta uwydatnia problem nietolerancji, ksenofobii i nieufności wobec różnic. Uczy wrażliwości, oswaja (ale nieagresywnie) oraz prowokuje dziecko do pytań i do dyskusji. Można z niej bardzo dużo „wyciągnąć”.

Nie sposób nie wspomnieć też o groteskowych ilustracjach Marty Nigerskiej, co do których opinie są podzielone (wyróżnienie w Konkursie Polskiej Sekcji Ibby "Książka Roku 2009" w kategorii ILUSTRACJE). Surowe, awangardowe ilustracje, w których właściwie dominuje jeden kolor – grafit ołówka, rzeczywiście są kontrowersyjne. Przywykliśmy do ładnych, kolorowych ilustracji książek dla dzieci, tu jednak spotykamy się z czymś zgoła innym. To już swoisty nurt, moda na artystyczną ilustrację książek dla dzieci, które czasem bywają bardzo trafione, innym razem wydają się jednak za trudne dla dziecka, „przekombinowane”. Nie chcę wchodzić w to zagadnienie, gdyż jest ono bardzo złożone, ale chciałam zasygnalizować zjawisko, z którym - jeśli ktoś wcześniej nie obcował – może spotkać się tutaj. Przedstawiam parę wybranych stron:



Co o nich myślicie? Czy faktycznie nadają się do książki dla dzieci? Czy dziecko jest w stanie je rozszyfrować, prawidłowo odebrać? I skąd taki, a nie inny, sposób postrzegania rzeczywistości?

Ilustracje sprawiają wrażenie, że wykonało je dziecko – są jakby niestaranne, dziecinne, bardzo proste, wręcz szkicowe. Dzięki temu dziecko może poczuć się tak, jakby dostosowano je właśnie dla niego, a także samemu zacząć naśladować czy też narysować własną wersję ilustracji do wierszyków. Z drugiej strony potrzebna jest odpowiednia wiedza merytoryczna, wrażliwość na sztukę i chwila refleksji, by móc wytłumaczyć dziecku „dlaczego tak, a nie inaczej” i „co autor miał na myśli”. Nie jest to książka, z która możemy zostawić malca samego. Potrzebne jest wsparcie dorosłego.

Moja ocena plasuje się gdzieś pośrodku. Nie do końca przekonałam się jeszcze do kompilacji współczesnej sztuki i ilustracji książki dziecięcej, aczkolwiek są tytuły, które wprost mnie oczarowały. „Babcia robi na drutach” jest pozycją wartą uwagi, kształtującą świadomość młodego człowieka. Może też być inspirującym punktem wyjścia do kolejnych poszukiwań u dorosłego. Poza tym historia samego autora, który przeżył wojnę (więziony m.in. w getcie warszawskim i w obozie w Bergen-Belsen) nadaje całej historii drugie dno.

Ocena: 4/6

środa, 11 lipca 2012

Dorota Masłowska: "Między nami dobrze jest"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 11, 2012 18 komentarze

Autor: Dorota Masłowska:
Tytuł: "Między nami dobrze jest"
Wydawnictwo: Lampa i Iskra Boża
Stron: 88

„Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej to sztuka, napisana na zamówienie TR Warszawa oraz Schaubuhne am Lehniner Platz w Berlinie. Tematyka oscyluje wokół znanej już z debiutanckiej „Wojny polsko-ruskiej” czy „Pawia królowej” walki ze stereotypami i zaściankiem, ukazywaniem Polski szarej, brudnej i skłóconej oraz różnic społecznym pomiędzy klasami. Głównym bohaterem utworu jest język – Masłowska czerpie z jego potencjału ze wszech miar. Obnaża perswazyjny język mediów, kolorowych brukowców i sloganów reklamowych. Zestawia ze sobą też trzy odmienne światy, reprezentowane przez bohaterki w różnym wieku: Osowiałą Staruszkę na wózku inwalidzkim, Halinę i Małą Metalową Dziewczynkę. Każda z tych kobiet dorastała w innych czasach, wyrobiła sobie własny światopogląd i kieruje się w życiu innymi zasadami. Staruszka wciąż żyje II wojną światową, Halina zaczytuje się w magazynie o przewrotnym tytule „Nie dla Ciebie”, a Dziewczynka co rusz wyszukuje w Internecie nowe słowa, których znaczenia jednak nie zna. Wszystkie trzy żyją w jednym, ciasnym pokoiku, daleko poniżej standardów. Choć rozmawiają ze sobą, ich kanał komunikacyjny roi się od zakłóceń. Właściwie wygłaszają tylko monologi, nie zważając na wypowiedzi czy wtrącenia interlokutora. Mówią obok siebie, nie do siebie. Każda ma swój świat, w którym nie ma miejsca dla nikogo innego. Choć łączą je więzy krwi, dzieli cała reszta.

Książka Masłowskiej pokazuje, że między nami – Polakami – w istocie dobrze wcale nie jest. Ten ironiczny tytuł sztuki jest doskonałym podsumowaniem zjawisk, jakie możemy zaobserwować w utworze. Roman Pawłowski z „Gazety Wyborczej” pisząc o książce zauważył: „Wygląda na to, że Polaków jednoczy... niechęć do Polski i głęboka frustracja wynikająca z bycia Polakami.”. Trudno się nie zgodzić z tymi słowami. Masłowska zestawia tu mit polskości z jego całkowitą dewaluacją. Mała Metalowa Dziewczynka mówi wręcz „Nie jesteśmy żadnymi Polakami, tylko normalnymi ludźmi!”. Wydobycie tego zgrzytu i przyjrzenie mu się z bliska odsłania współczesną kondycję polskości w naszej świadomości. Jesteśmy sfrustrowani, niezadowoleni i żyjemy poniżej własnych oczekiwań. Masłowska nie boi się o tym mówić. Dzięki temu zbliża się do czytelnika, uderza w jego czułe punkty, szuka w nim sojusznika. Nie bawi się jednak w moralizatora, nie szuka panaceum, nie daje złotych rad. Ona tylko odsłania nasze bolączki, lęki i rozgoryczenie.

Język sztuki jest również charakterystyczny dla pisarki: młodzieżowy, zuchwały i elastyczny, stylizowany na bełkot brukowców i reklam. Znajdziemy tu świeże perełki – jak np. wyretuszowany, znikający ze zdjęcia pępek, horoskop zodiakalnej Grubej Świni czy scenariusz filmu „Koń który jeździł konno”. Masłowska wciąż pozostaje oryginalna i dobra w tym, co robi. Jej język jest mocny, cięty, ironiczny i pełen paradoksów. Bawi i zasmuca jednocześnie. Książka ma specyficzny format, twardą okładkę i uwaga… awangardowe ilustracje.

Książkę czyta się z lekkością, w okamgnieniu. Jednak warto trochę do niej przysiąść, zwolnić i rozważyć poszczególne odwołania. Jest to naprawdę dobra lektura. A ja obiecuję sobie po raz enty, że nadrobię jej wcześniejsze prozatorskie dzieła.

Ocena: 5/6

poniedziałek, 9 lipca 2012

Aubrey Flegg: "Skrzydła nad Delf"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 09, 2012 9 komentarze


Autor: Aubrey Flegg
Tytuł: "Skrzydła nad Delf"
Wydawnictwo: Esprit
Stron: 256



Z tego co widzę wiele osób miało już okazję poznać bliżej książkę A. Flegga „Skrzydła nad Delf”. Ja też skusiłam się na tę nastrojową opowieść. Trzeba przyznać, że jej wydanie jest śliczne. Najpierw okładka – mocne żywe barwy i poruszająca twarz portretowanej dziewczyny: wyrażająca jednocześnie jakby wahanie, smutek, niepewność, ale i pewien rodzaj zaciekawienia. W środku również jest ładnie – rozdziały kończą się szkicami, a na skrzydełkach okładki również mamy obrazy. Kim jest zatem dziewczyna z okładki?

To szesnastoletnia Louise Eeden, dziedziczka fortuny, córka uznanego projektanta porcelany. Akcja toczy się w holenderskim mieście Delf, w połowie XVII wieku. Ojciec dziewczyny zleca cenionemu malarzowi wykonanie portretu córki. Codzienne wizyty dziewczyny u Mistrza, któremu w pracy towarzyszy czeladnik, Pieter, sprawiają, że między młodymi zaczyna snuć się nić porozumienia i sympatii. Plotki jednak głoszą, że ręka Louise przeznaczona jest już innemu, a małżeństwo zapewni połączenia dwóch wpływowych firm, umożliwiając ojcu dziewczyny spełnienie życiowego marzenia. Rozpoczyna się odwieczna walka między sercem a obowiązkiem…

To zadziwiające, że autorem tej historii jest mężczyzna. Narracja przypomina malowanie obrazu: autor delikatnymi pociągnięciami pędzla starannie nakłada farbę na płótno, odmierza składniki, miesza farby. Obserwujemy proces powstawania portretu, ale nie jest to ten obraz, który widzimy na okładce – różnią je znaczące szczegóły. Opowieść przepełniona jest romantyzmem i uczuciowością. A główną bohaterką jest delikatna, dorastająca dziewczyna – autor dokonał nie lada sztuki, wcielając się w tę postać i sprawiając, że jest bardzo wiarygodna.

Książka skierowana jest głównie do młodzieży, choć dla współczesnych nastolatków może wydawać się czasem archaiczna. Przebrzmiały świat konwenansów, gdzie odprowadzający dziewczynę młodzieniec musi podążać kilka kroków za nią, gdzie młodej damie zawsze musi towarzyszyć przyzwoitka, a ogłoszenie zaręczyn wiąże się z zakazem kontaktów z płcią przeciwną, wydaje się nam zupełnie odległy. Dlatego trudniej utożsamić się z bohaterką, dla której w miłości barierą jest inne wyznanie wiary albo status społeczny. Bohaterowie są raczej schematyczni i przewidywalni, czarno-biali. Autor nie uniknął stereotypowego spojrzenia na relacje między zakochanymi. Pojedynek toczy się między miłym, pociesznym ale fajtłapowatym i biednym chłopakiem, a pewnym siebie, przystojnym, ale egocentrycznym bogaczem. To szablonowy, oklepany trójkąt. Oliwy do ognia dokładają rodzinne interesy, które mieszają szyki Louise. Głowna bohaterka pozostaje raczej mdła: choć operuje dużą wiedzą i w krytycznym momencie wykazuje się determinacją godną pozazdroszczenia, (choć scena, w której dziewczyna staje w obronie uciskanego chłopaka sprawia, że traci on trochę w naszych oczach - bo przecież powinno być odwrotnie) najczęściej jednak pozostaje bierna, słaba i uległa.

Podobało mi się natomiast ukazanie konfliktu pomiędzy protestantami a katolikami, nowinki w dziedzinach astronomii czy filozofii, przywołanie sylwetki Spinozy oraz zgłębianie tajemnic fachu malarskiego. A przede wszystkim subtelność, która bije z każdej karty tej powieści.

Książka nie spełniła moich oczekiwań, ale to może dlatego, że spodziewałam się bardziej czegoś w klimatach „Dziewczyny z perłą” (z którą jest zestawiana) – dostałam jednak powieść typowo młodzieżową, prostą i przewidywalną. Ogromnym minusem było dla mnie zakończenie – jeśli autor chciał widowiskowego finału to cóż, trochę przekombinował. Zastanawia mnie o czym będą traktować kolejne części – bo „Skrzydła…” są pomyślane jako trylogia – zwłaszcza, że mamy tu rozwiązanie akcji i epilog. Być może skuszę się na kontynuację, ale książkę oceniam raczej jako przeciętną.

Ocena: 4/6



Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Esprit.


piątek, 6 lipca 2012

Trochę konkursów :)

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 06, 2012 7 komentarze
Po weekendzie dodam zaległe recenzje, a międzyczasie autoreklama :)
Zapraszam pod ten link klik. Można tu znaleźć 3 bardzo fajne konkursy, we wszystkich nagrodami są oczywiście świetne książki!! Myślę więc, że każdy książkoholik znajdzie tu coś dla siebie.

Co trzeba zrobić? :)

Pierwszy konkurs jaki polecam udało się zorganizować dzięki współpracy z Wydawnictwem Esprit, które większość z Was na pewno dobrze zna. Do wygrania książki C.S. Lewisa. Wystarczy odpowiedzieć na proste pytanie.

Drugi to konkurs ze Szklarskim - trochę już może zapomnianym pisarzem dla młodzieży, pochodzącym z Katowic, w 100. rocznicę jego urodzin. Zerknijcie na zagadkę czerwcową :)

No i trzeci - plebiscyt Nike 2012 - wystarczy zagłosować na tytuł, który Waszym zdaniem uzyska nagrodę. Wśród wszystkich głosujących rozlosujemy nagrody.

Powodzenia! :)

poniedziałek, 2 lipca 2012

Virginia Woolf: "Orlando"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 02, 2012 12 komentarze

Autor: Virginia Woolf
Tytuł: "Orlando"
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Stron: 224


Virginia Woolf uważana jest za jedną z czołowych pisarek literatury modernistycznej. Urodziła się w Londynie, wychowywana w wielodzietnej rodzinie. Jej życiorys jest tragiczny: śmierć rodziców odcisnęła na niej bolesne piętno, doprowadzając do pierwszych załamań na tle nerwowym. Wykorzystywana seksualnie przez przyrodnich braci, od dziecka cierpiała na depresje. Virginia wyszła za mąż za pisarza, jednak uważa się, że z powodu jej homoseksualnej orientacji małżeństwo nie zostało nigdy skonsumowane. Woolf żywiła wielkim uczuciem swoją przyjaciółkę, również pisarkę. W wieku 59 lat popełniła samobójstwo.

Powieść „Orlando” jest zapisem niezwykłej biografii fikcyjnej postaci, którą poznajemy jako szesnastoletniego chłopca, dorastającego w epoce elżbietańskiej, a rozstajemy się z nią w roku 1928. Nie bez powodu przechodzę na rodzaj żeński, gdyż autorka zastosowała tu pewien nowatorski koncept, ale o tym później. „Orlando” jest powieścią genderową, traktującą na temat tożsamości płciowej. Płeć kulturowa to zlepek stereotypów, cech i ról, narzuconych kobietom i mężczyznom przez społeczeństwo. Dywagacje na temat tego czy rodzimy się kobietami lub mężczyznami, czy dopiero się nimi stajemy na skutek przypisywanych nam przez społeczeństwo i kulturę ról narodziły się wraz z wyodrębnieniem się ruchu feministycznego. „Orlando” doskonale obrazuje to zjawisko, całkowicie zrywając z podporządkowanymi płciom regułami. Orlando przeistacza się w Orlandę tak po prostu, zachowując wspomnienia i charakter. Jest osobą na pograniczu płci, androgyniczną, w której ścierają się dominujące zarówno u mężczyzn, jak i kobiet, cechy. Jednocześnie bohater(ka) czuje, że nie przynależy w pełni do żadnej z nich. Ta niebagatelna przemiana nie budzi w nikim zastrzeżeń: zostaje przyjęta ze spokojem. Dodatkowo seksualność bohatera/bohaterki jest dobrym tematem do dyskusji, bowiem zakochuje się on zarówno w kobietach, jak i mężczyznach.

Powieść Woolf to także rozprawa o poezji – polowanie na dziką gęś, jej klasyczny symbol. Przez trzysta lat Orlanda pisze poemat, kreśląc kolejne linijki i zabierając się za nie ponownie, nosząc tekst przy sercu. Chce osiągnąć ideał, jednak stale nanosi poprawki, niezadowolona z efektu końcowego. Jak pisze wydawca: „Jest to także autobiografia – autobiografia "żarłocznej" czytelniczki, autobiografia umysłu, który w równym stopniu żył w teraźniejszości co w przeszłości i jej księgach”.

Książkę czyta się niełatwo, ze względu na erudycyjne dygresje, nieprawdopodobny porządek zdarzeń, urywane opisy, względność czasu, niejednolitość, zawiłość. Nie jest to tekst przystępny, przy lekturze trzeba się ogromnie skupić. Jest to jednak książką, którą warto przeczytać ze względu na osobę autorki a także na niecodzienne podjęcie tematyki gender, które w powieści odnajdujemy. Osobiście, spotkałam się już z podobnym chwytem w książce współczesnej – w „Ja” Martela, toteż owo przejście z jednej płci w drugą nie stanowiło dla mnie aż tak wielkiej sensacji. Przyznam jednak, że do tego momentu lektura bardzo mi się dłużyła, nie widziałam w książce nic szczególnego, dopiero potem wszystko nabrało głębszego sensu. „Orlando” jest też parodią biografii spisywanych przez mężczyzn, ich przywiązania do prawdopodobieństwa i faktografii. Zawiera w sobie wiele warstw, możliwości interpretacyjnych… Jest to powieść ważne, eksperymentalna, i aktualna także dzisiaj. Warto ją znać.
 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon