wtorek, 28 czerwca 2016

Katie McGarry: „Przekroczyć granice”

Autor: Po drugiej stronie... dnia czerwca 28, 2016 7 komentarze


Katie McGarry: „Przekroczyć granice” 
Wydawnictwo Muza
496 str.


„Przekroczyć granice” Katie McGarry to powieść która można podpiąć pod gatunek New Adult, jak i trochę Young Adult. Bardzo modny gatunek ostatnio, kierowany do nastolatków, w którym znajdziemy rozterki związane z pierwszą miłością i seksualnością, problemy szkolne, kwestie akceptacji w grupie, trudy dorastania i brania odpowiedzialności za swoje życie, konflikty rodzinne i z przyjaciółmi, a nade wszystko na kartach takiej powieści musi pojawić się dziewczyna po przejściach i chłopak z przeszłością, czyli dwójka bohaterów obciążonych jakimiś tragicznymi sekretami, których los pcha ku sobie.

Zwykle szybko z głowy wylatują mi imiona bohaterów i przy pisaniu recenzji muszę to sprawdzać, ale tutaj nie miałam takiego problemu. Imię głównej bohaterki, Echo, zaczerpnięto z mitologii, którą tak kochała jej mama. Dziewczyna wraca do szkoły po długiej nieobecności i nic nie jest już takie, jak wcześniej. Z popularnej, atrakcyjnej młodej kobiety zamieniła się w dziwaczkę, chodzącą w rękawiczkach i koszulach z długim rękawem, na którą podczas lunchu w stołówce wszyscy patrzą podejrzliwie. Echo wyparła ze swojej pamięci wydarzenie, które tragicznie naznaczyło jej życie. Jej ręce pokryte są bliznami, a ona nie wie, co się stało. Wie jedynie, że od tego czasu jej chora psychicznie matka ma zakaz zbliżania się do córki, a ojciec wynajmuje terapeutów, którzy mają z nią przepracować trudne doświadczenia. Echo nie śpi nocami, nie potrafi się przystosować. Czarę goryczy przelewa tęsknota za zmarłym bratem.

Noah jest drugim ważnym bohaterem tej powieści. Poznajemy tę dwójkę naprzemiennie, każde przemawia do nas 1 osobie, bardzo lubię taką narrację. Noah jest kompletnym zaprzeczeniem Echo. Nic sobie nie robi ze szkoły i ocen, trzyma się z podejrzanym towarzystwem i bierze prochy. Tak naprawdę to tylko maska – chłopak stracił rodziców, wychowuje się w rodzinie zastępczej i walczy o prawo do opieki nad młodszymi braćmi, z którymi go rozdzielono. W normalnym życiu tych dwoje nigdy by się nie spotkało. Za sprawą sesji u wspólnej opiekunki jednak, Echo i Noah najpierw zaczynają się razem przygotowywać do testów, a później zdają sobie sprawę, że zaczyna łączyć ich coś więcej.

Książka mi się podobała, mimo drobnych potknięć. Jak zwykle przy tego typu powieściach pewne dramaty są przejaskrawione, konstrukcja fabuły opiera się głównie na nich. Trzeba na to przymknąć oko. Związek Echo i Noaha jest bardzo burzliwy, młodzi schodzą się i rozstają, a powody w stylu „nie jestem dla ciebie”, „tak będzie lepiej”, „jestem tylko ciężarem” są trochę przereklamowane – ale można jakoś to przełknąć, pamiętając że mając „naście” lat człowiek przeżywa wszystko sto razy mocniej. Standardem jest skupienie się na wyglądzie postaci - choć oszpecona, Echo jest bardzo atrakcyjna i ponętna, zaś Noah jest typowym złym chłopcem z umięśnioną klatą. Osobiście irytuje mnie kładzenie nacisku na wygląd zewnętrzny, ale przyzwyczaiłam się już, że to domena powieści młodzieżowych.

Książka dobrze oddaje relacje szkolne i rodzinne. Echo jest w konflikcie z całym światem. Ojciec ukrywa przed nią prawdę, a w dodatku zszedł się z opiekunką, zostawiając chorą matkę. Przyjaciele ze szkoły nie do końca akceptują zmiany, jakie zaszły w życiu dziewczyny. Dawny chłopak jest nią nadal zainteresowany, ale wydaje się, że chodzi mu tylko o seks. Z matką Echo nie ma kontaktu. Pracownica socjalna traktuje ją, jakby pozjadała wszystkie rozumy. Echo pragnie tylko się odciąć, chce normalności. Nie spodziewała się, że odnajdzie ją przy kimś takim jak Noah. Oprócz tego, że bohaterowie bardzo magnetycznie na siebie działają, mogą też sobie nawzajem pomóc. Ich relacja, początkowo bardzo lekka, ma szansę przerodzić się w coś poważnego.

Na koniec wspomnę, że autorka tworząc „Przekroczyć granice” opierała się również na własnych doświadczeniach. Sama została w dzieciństwie skrzywdzona i wyparła te chwile, dopiero wiele lat później przypomniała sobie wszystko. Może jej dramat nie był tak wstrząsający jak to, co przydarzyło się Echo (bo ta historia aż nie mieści się w głowie), ale bardzo podobało mi się, że autorka tak otwarcie o tym mówi. Na końcu książki znajduje się krótki wywiad z Katie McGarry.

wtorek, 21 czerwca 2016

Lele Pons, Melissa de la Cruz: "Szkoła przetrwania"

Autor: Po drugiej stronie... dnia czerwca 21, 2016 2 komentarze





Lele Pons, Melissa de la Cruz: "Szkoła przetrwania"
Wydawnictwo Jaguar
272 str.

Autorka „Szkoły przetrwania” jest niezwykle barwną postacią. Lele Pons dzieciństwo spędziła, można powiedzieć, odcięta od cywilizacji, w małej wiosce gdzie mieszkała… w zwykłej szopie. Wychowywała się na łonie natury, nie mając pojęcia czym jest komputer czy Internet. Jako nastolatkę spotkało ją małe trzęsienie ziemi w postaci emigracji do Stanów. Dziewczyna, która dotąd miała problemy z wysławianiem się, trafiła w licealne piekło. Czuła się jak kompletny odmieniec, nie znała w ogóle prawideł którymi rządzi się środowisko szkolne, imprezy, związki, relacje koleżeńskie. Sposobem na wyjście z tej sytuacji okazało się nagrywanie filmików, które Lele zaczęła zamieszać na portalu Vine. Szturmem zdobyła najpierw ludzi ze szkoły, a później skala popularności przerosła jej najśmielsze oczekiwania, jej kanał miał coraz więcej obserwatorów a ich liczba rosła lawinowo. Lele wykazywała się niezwykłym poczuciem humoru i szczerością i właśnie te dwie cechy charakteru przysporzyły jej tłum wielbicieli. I tak dziewczyna, która jeszcze niedawno nie wiedziała czym jest Facebook, stała się gwiazdą social media.

Książka jest rodzajem poradnika dla młodych ludzi, uczęszczających do liceum, taką kwintesencją tego, co Lele stara się przekazywać w swoich filmikach. Autorka zastrzega, że jest to fikcyjny pamiętnik, ale jej wpisy raczej współgrają z tym, co publikowała na portalu. Pomocy przy powstaniu tego poradnika udzieliła jej Melissa de la Cruz, autorka sagi „Błękitnokrwiści”. Dzięki pisarce dziewczyna, która ma problemy ze swobodną komunikacją, mogła swoje spostrzeżenia wyrazić w formie książki. Pisarka pomogła Lele przy spisywaniu wspomnień i porad, nadała książce kształt.


Sięgnęłam po tę pozycje nie mając pojęcia czego dotyczy. Kilka egzemplarzy tego tytułu wydawnictwo dostarczyło blogerom do recenzji podczas spotkania na Targach Książki. Kojarzyłam serię autorki, więc stwierdziłam, że może być to coś ciekawego, spodziewałam się jakiegoś młodzieżowego fantasy. Książkę udało mi się wylosować, ale okazało się, że poradnik jest dziełem zupełnie w innym stylu, i trochę nie współgra z moim wiekiem, hehe. Mimo to styl autorek jest na tyle przyjemny i zabawny, że książeczkę szybko i płynnie się czyta, stanowi miłą rozrywkę i odskocznię od codzienności. Lele dzieli się z nami swoimi przygodami związanymi np. z pozyskiwaniem znajomych czy relacjami z chłopakami. Mówi o środowisku szkolnym, o imprezach, o własnych wadach i ułomnościach. Wpisy mają formę upodobnioną do bloga, każda notatka opatrzona jest liczbą obserwatorów.


Książka, jeśli patrzeć na nią pod kątem fabularnym, jest raczej słaba. Stanowi ciąg luźnych scenek, które nie prowadzą do żadnego konkretnego rozwiązania. Stanowi raczej ciekawostkę wydawniczą, bo ostatnio mamy modę na publikacje blogerów i vlogerów, a to przykład właśnie takiego chwilowego „szału”. Mimo to myślę, że ta publikacja trafi do młodzieży głownie dzięki temu, że Lele jest niesamowitą dziewczyną, która zupełnie przez przypadek stała się sławna, a czy nie każdy marzy o takim przypadku? :)


Przeczytane w ramach:




sobota, 18 czerwca 2016

Maciej Bennewicz: "Miłość toksyczna. Miłość dojrzała"

Autor: Po drugiej stronie... dnia czerwca 18, 2016 1 komentarze




Maciej Bennewicz: "Miłość toksyczna. Miłość dojrzała"
Wydawnictwo Burda
244 str.



Nie lubię słów coach, coaching, mów motywacyjnych I wszystkich tych tekstów, które mają służyć rozwojowi osobistemu. Mało czytam poradników, za pośrednictwem których człowiek może całkowicie odmienić swoje życie, poczuć się szczęśliwy, zbudować wspaniałe relacje z innymi. Nie przemawiają do mnie tezy, że ludziom da się przypiąć stereotypowe etykietki, że przeszłość nas kształtuje w jeden tylko sposób. Wychowałaś, wychowałeś się bez ojca/matki to znaczy że będziesz działał tak i tak, a z koeli takie a nie inne relacje z rodzicami, rodzeństwem odzwierciedlają się w dorosłym życiu w taki a nie inny sposób... Oczywiście, w tych wszystkich teoriach czai się ziarno prawdy, ale dużo zależy od tego, w co wierzymy. Przemawiają do ciebie podobne hasła – w każdym nowo usłyszanym odkryjesz coś, co będziesz mógł odnieść do własnego życia. W ogóle się tym nie interesujesz – masz spokój, żyjesz po swojemu i nic nie obchodzą cię sądy jakiegoś teoretyka. Nie ma dwóch takich samych osób, dlatego nie da się dopasować jednej teorii do konkretnej grupy ludzi. Ludzie mogą być ze sobą teoretycznie perfekcyjnie zgrani, a coś nie wychodzi. Innym znów razem charaktery dwojga osób zdają się kompletnie nie przystawać, teorie głoszą: to nie ma szans się udać, a oni trwają ze sobą szczęśliwi przez dziesięciolecia.

Dlaczego więc sięgnęłam, jakby na przekór, po książkę Macieja Bennewicza, trenera i coacha? Z czystej ciekawości, bo jak wspomniałam, rzadko czytuję podobne publikacje. Tytuł przykuł moją uwagę, ponieważ interesują mnie różne rodzaje miłości i to, jak wpływają na nasze życie. Sama przeżyłam różne odcienie miłości, zresztą każdy z nas niesie jakiś bagaż doświadczeń. Chciałam się przekonać, co może kryć się pod tym tytułem.


Autor skupia się na miłości, na tym jak pojawia się to uczucie, jak kształtuje się przez pierwsze miesiące, później lata, przez jakie stadia przechodzą kolejno zakochani. Każdy z nas wie coś na ten temat, ale myślę, że czytając „Miłość toksyczną. Miłość dojrzałą” można odkryć też wiele nowinek. Podobało mi się to, że autor zwraca się naprzemiennie do kobiet i mężczyzn, akcentując to końcówkami czasowników – rzadko możemy spotkać się z takim zabiegiem. Bennewicz próbuje tłumaczyć różne procesy, podsuwając też ćwiczenia i testy, które można wykonać w pojedynkę, albo ze swoją połówką.


Książka jest skierowana zarówno dla tych, którzy trwają w szczęśliwym związku a chcą stale go ulepszać, jak i dla tych których codzienne problemy rozbijają związki. Jest dla osób, które pierwsze miłości mają jeszcze przed sobą, oraz dla tych, którzy leczą się z poprzedniego związku i zastanawiają, dlaczego nie wyszło. Można powiedzieć, że jest to poradnik dla każdego, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn.


Książka jest ładnie wydana. Czcionka zgrywa się z czarno-białymi szkicami, które pojawiają się m.in. na początku każdego rozdziału. Kolejne części książki są dostatecznie wyodrębnione. Publikację można właściwie czytać dowolnie, nie koniecznie od pierwszego rozdziału do ostatniego, „skakanie” po interesujących nas tematach jest możliwe.  
Choć nie lubię tego typu książek, i nie czuję się po niej jakoś cudownie „uzdrowiona”, przyznam, że jest to pozycja po która warto sięgnąć. Dostosowana do naszych polskich realiów, wyważona. Autor unika suchego dydaktyzmu, pisze  za to jak przyjaciel, który chce doradzić, pomóc.  I nie uwierzycie, ale nawet wspólne pranie może zdziałać cuda w Waszym związku :)

Przeczytane w ramach:

wtorek, 14 czerwca 2016

Angela Marsons: "Niemy krzyk"

Autor: Po drugiej stronie... dnia czerwca 14, 2016 2 komentarze




Angela Marsons: "Niemy krzyk"
Wydawnictwo Burda
416 str.



O ile bardzo lubię seriale kryminalne, o tyle książki z tego gatunku czytam raczej rzadko – chyba zbyt mocno działają na wyobraźnię, a ja należę do ludzi, którzy nie lubią się bać. Ale od czasu do czasu robię wyjątek od reguły i doświadczam tego fantastycznego uczucia, gdy pytanie „Kto jest mordercą?” staje się najbardziej palącym, a chęć rozwiązania zagadki sprawia, że kolejne strony połyka się w zastraszającym tempie. Takie właśnie odczucia miałam czytając książkę „Niemy krzyk” Angeli Marsons.

W tej opowieści wydarzenia z przeszłości przeplatają się z wydarzeniami aktualnymi, zbrodnie sprzed lat łączą się z morderstwami, które właśnie się dokonują. Dzielna detektyw Kim zaczyna gromadzić fakty. Zbrodnie prowadzą ją do profesora, któremu ktoś próbuje pokrzyżowac szyki. Ktoś próbuje udaremnić wykopaliska w pobliżu dawnego ośrodka wychowawczego. Okazuje się, że jest ku temu powód – pod osłoną nocy Kim zakrada się na zamknięty teren i nakazuje swoim ludziom kopać. Znajdują ludzkie szczątki. Zbrodnia przyprawia o dreszcze, gdy na jaw wychodzą jej kulisy. Okazuje się, że ofiar może być więcej, a wszystkimi są młode wychowanki sierocińca. Ktoś zabił je w bestialski sposób. Równolegle zaczynają ginąć dawni pracownicy domu dziecka, osoby które mogły coś wiedzieć. Kim zaczyna wyścig z mordercą w nadziei, że uda jej się odkryć prawdę.

Początkowo miałam nienajlepsza opinię o tej książce, ponieważ składa się ona niemal z samych dialogów. Autorka szczędzi nam opisów, stawiając na tempo i akcję. Portrety bohaterów są przez to również rozmazane i trudno nawiązać z nimi więź, zaangażować się w lekturę. Jednak z każdym kolejnym rozdziałem historia nabiera takiego tempa, że jednak nie sposób odłożyć książki na bok. Bardzo wiele się tu dzieje, książka trzyma w napięciu, jak na dobry kryminał przystało. Kolejne fakty odsłaniane są powoli, a mnogość zbrodni sprawia, że trudno odgadnąć zakończenie.

Główna bohaterka, inspektor Kim, wzorowana jest na skandynawskich detektywach. Zamknięta w sobie, bez empatii, raczej nie jest lubiana przez współpracowników. Praca wydaje się jej jedynym motorem napędowym. Dopiero z biegiem czasu bohaterka pozwala odkryć swoją drugą naturę – identyfikację z ofiarami za sprawą tragicznego dzieciństwa, które odcisnęło na niej wyraźne piętno. Jest to dobry materiał na bohaterkę, ale autorka nie przywiązuje dużej wagi do psychologii postaci. Jak już wspomniałam, stawia raczej na akcję i dialog. Ten gatunek wymaga jednak jeszcze czegoś więcej. Mimo więc tego, że fabuła czymś mnie ujęła, nie mogę dać tej książce zbyt wysokiej oceny. Warsztat pisarki Marsons pozostawia jeszcze wiele do życzenia. Zwłaszcza, że „Niemy krzyk” jest zapowiedzią całego cyklu poświęconego detektyw Kim.

Oprawa graficzna książki również mnie nie ujęła. Mam wrażenie, że czcionka jest ciut za duża, ponadto styl czcionki rozdziałów nie współgra z czcionką tekstu. To takie małe detale, ale zwracam uwagę na takie rzeczy, bo mimo wszystko wpływają na jakość czytania. Okładka za to przykuwa wzrok i "krzyczy" wielkimi literami, jak na kryminał przystało.


Przeczytane w ramach:

 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon