niedziela, 11 sierpnia 2013
Marek Bieńczyk: "Tworki"
Autor: Marek Bieńczyk
Tytuł: „Tworki”
Wydawnictwo: Sic!
Stron: 196
„Wreszcie ukazała się twarz w swym zniknięciu,w najdalszym oddaleniu, w negatywie opcji życie i trzeba było wszystko odwrócić, narodziny nazwać śmiercią, pustkę okiem, szczelinę uśmiechem, aby tę twarz opisać, ująć w dłonie i nazwać, żeby miała imię.”
Chyba pierwszy raz siedzę nad recenzją kompletnie nie wiedząc, co o książce napisać. „Tworki” Marka Bieńczyka. Akcja powieści rozgrywa się w szpitalu psychiatrycznym – młody Jurek przyjeżdża tam do pracy. Czas w Tworkach płynie inaczej, powoli, to miejsce jakby odcięte od reszty świata. To tutaj młodzi ludzie, pracownicy szpitala, nawiązują przyjaźnie, to tu rodzą się między nimi pierwsze miłości. O życiu pacjentów wiemy niewiele – są jakby gdzieś po drugiej stronie, nie o nich jest ta historia, zlali się z tłem. Akcja powieści rozgrywa się w 1943 roku, to czasy wojenne. To tu młodzi – Polacy i Żydzi – odnajdują schronienie. Paradoksalnie zakład dla ludzi chorych staje się miejscem gdzie można zakosztować odrobiny normalności. Bohaterowie budują sobie namiastkę wolności, uciekając od ponurego obrazu wojny. Jednak czy taka izolacja jest możliwa? Czy to nie swoista cisza przed burzą?
Kiedy brałam udział w spotkaniu autorskim z Markiem Bieńczykiem zapadły mi w głowie jego słowa o tym jak traktuje pisanie. Szlifuje starannie każde zdanie, do perfekcji, potrafi przerabiać kolejne akapity tak długo, aż wreszcie uzna, że efekt jest zadowalający. Dba o każdy szczegół – przecinek, kropka, wielokropek, ich wybór nigdy nie jest przypadkowy. Autor opowiadał jak dostał egzemplarz jednej ze swoich powieści, tuż po wydaniu i zauważył, że korektor usunął przecinek w znaczącym wg niego miejscu. Oj, działo się. Ta drobiazgowość jest widoczna, kiedy czyta się „Tworki”. Język urzeka – właściwie czułam się trochę, jakbym miała w rękach powieść nie współczesnego poety, ale dzieło z okresu romantyzmu. Bieńczyk jest takim pisarzem trochę z innej epoki, jak dla mnie. Wartości, którym hołduje, sposób w jaki się wyraża... To wszystko czyni z niego człowieka niezwykle enigmatycznego, podkreśla jego erudycję. Ale czasem przytłacza – czytanie tej powieści nie należy do zajęć odprężających. Ja brnęłam przez "Tworki" bardzo leniwie, kosztując jej małymi fragmentami, inaczej się nie dało.
Książkę trzeba docenić za magiczny język, za porównania, metafory, subtelną poetykę, wrażliwość. Za opowieść chwytającą za serce. Za kunszt. Ale należy nadmienić, że te wszystkie walory nie każdego przyciągną, że książka jest trudna, że może sprawiać wrażenie monotonnej i kompletnie o niczym – na pewno trafią się czytelnicy, którzy odbiorą ją w taki sposób. Ja jestem gdzieś pośrodku. Bieńczyk mnie urzekł, ale nie powalił. Nie popłynęłam z prądem, przytłoczona trochę ciężarem jego stylu. Ale przyznam, że wzruszyłam się bardzo. Że ostatnie strony poruszyły mnie do głębi. Że historia to piękna. I narrator, który przysiada obok nas na ławce, mówiąc do nas – aż chciałoby się uścisnąć mu dłoń.
Categories
książka,
literatura piękna,
M. Bieńczyk,
Sic!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
5 komentarze:
Widzę, że książka trochę na Ciebie wpłynęła, bo i Twoja recenzja jest subtelna, wrażliwa i napisana tak... pięknie.
Cieszę się, że autor stworzył powieść chwytającą za serce, ale ja niestety się na nią nie skuszę, ponieważ nie lubię metaforyczno- poetyckiego języka a tutaj widzę takowy występuje.
hmm, chętnie bym przeczytała, może to będzie książka akurat dla mnie:)
ogromnie cenię sobie takie powieści więc po Tworki z przyjemnością sięgnę.
Jak dla mnie - brzmi świetnie. Temat ciekawy, a taką dbałość o język wprost uwielbiam. :)
Prześlij komentarz