środa, 31 lipca 2013

Informacja

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 31, 2013 3 komentarze

Robię małe porządki, jakby kogoś coś zainteresowało wrzucam link do Allegro: klik. W grę wchodzi też wymiana.
A jutro postaram się dodać zaległą recenzję, do której zabrać się od paru dni nie mogę :)

środa, 24 lipca 2013

Haruki Murakami: "Kafka nad morzem"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 24, 2013 9 komentarze


Autor: Haruki Murakami
Tytuł: "Kafka nad morzem"
Wydawnictwo: Muza
Stron: 624


„Uświadamiam sobie, że łączy mnie z nią przynajmniej jedno: oboje jesteśmy zakochani w kimś, kogo już nie ma na tym świecie.”

Murakami kolejny raz i znów mi się podoba. Myślę, że w „Kafce nad morzem” przede wszystkim trzeba docenić nietuzinkowych bohaterów. Każdy z nich to unikalny przypadek. Po pierwsze – tytułowy Kafka Tamura. Piętnastoletni chłopak, niezwykle bystry i zaradny życiowo. Kafka ucieka z domu, próbując uniknąć przerażającej przepowiedni ojca (niczym Edyp w tragedii antycznej). Chroni się na wyspie Shikoku i trafia do tajemniczej biblioteki, która wkrótce stanie się jego domem zastępczym. Poznaje tam Oshimę (kreacja mistrzowska, nie spotkałam jeszcze w literaturze takiej osobliwości), pracownika biblioteki i panią Saeki, dyrektorkę. Z obojgiem połączy go więcej, niż mógłby przypuszczać. Kiedy ojciec Kafki zostaje zamordowany, uwalnia się jakaś energia, i zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Śladem Kafki wyrusza pan Nakata, ujmujący staruszek-analfabeta, który potrafi rozmawiać z kotami i jego przypadkowo poznany towarzysz – młody kierowca, Hoshino. Mają do wykonania ważną misję, która znacząco wpłynie na życie młodego chłopca.

„Dawno temu świat nie składał się z mężczyzn i kobiet, a z męskich mężczyzn, kobiecych kobiet i kobieto-mężczyzn. To znaczy, że każdy miał w sobie elementy dwóch płci. Wszyscy byli zadowoleni i żyli sobie beztrosko. Lecz Zeus przeciął wszystkich nożem na pół. Dokładnie na połowę. W rezultacie na świecie zostali tylko mężczyźni i kobiety i teraz wszyscy żyją, błądząc tu i tam w poszukiwaniu swojej drugiej połowy.”

Jak to u Murakamiego, w codzienność wkradają się siły nadprzyrodzone, zjawiska nie do wyjaśnienia. „Kafka nad morzem” to powieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, odkrywaniu prawdy, dorastaniu, poznawaniu świata. Każdy z bohaterów odbywa swoją drogę, dosłownie (przemieszczając się z miasta do miasta), jak i w przenośni. Każdy z nich dostrzeże w sobie zmiany, dokona transformacji. Poza tym „Kafka nad morzem” doskonale łączy w sobie różne literackie motywy i toposy, traktuje też o filozofii, sztuce, muzyce. Sercem powieści jest biblioteka – symbolizująca wiedzę, gromadzoną od pokoleń. Biblioteka będąca jednocześnie przechowalnią wspomnień, ludzkim wnętrzem, duszą.

„Zabiorę cię teraz do biblioteki. A ty staniesz się jej częścią.”

Czytając odnosi się wrażenie, że wyobraźnia autora nie ma granic. Zjawiskowość postaci, które stawia na naszej drodze, perypetii, jakich doświadczają, mnogość wątków... Świat stworzony przez Murakamiego wzrusza, rozśmiesza, czasem przeraża, czy wywołuje nawet wstręt. Autor nie boi się pisać o ludzkiej seksualności w sposób bezpośredni i prowokacyjny. Nie boi się wtłaczać w swoich bohaterów bestialskich zachowań. Nie brak tu też naprawdę mocnych scen pod względem humorystycznym. Pan Nakata i Hoshino stanową widowiskowy duet. Dialogi, jakie mają między nimi miejsce, są rewelacyjne. Znacie to uczucie, kiedy śmiejecie się na głos nad książką, a ludzie wokół dziwnie reagują, nie wiedząc co jest grane? Z „Kafką nad morzem” o to łatwo. Czasem zaśmiewałam się do łez. Innym znów razem ubolewałam, że niektóre sytuacje muszą rozegrać się tak, a nie inaczej.


„Szukam odpowiednich słów. Potrzebuję chłopca zwanego Kawką, lecz nigdzie go nie ma. Sam szukam słów. Zajmuje mi to dużo czasu.”

Murakamiego czyta się też dla zdań. Takich, które zapadają głęboko w sercu. Starałam się umieścić w recenzji kilka z nich.

„- O ile mi wiadomo, po raz pierwszy pojęcie labiryntu stworzyli mieszkańcy starożytnej Mezopotamii. Wyciągali zwierzęce, a czasami prawdopodobnie ludzkie, jelita i wróżyli z nich. Bardzo podziwiali te skomplikowane kształty. Dlatego podstawą kształtu labiryntu było jelito. To znaczy, że zasada labiryntu znajduje się wewnątrz ciebie. I odpowiada labiryntowości będącej na zewnątrz ciebie.
- Metafora.
- Tak. Podwójna metafora. To, co jest na zewnątrz ciebie, jest odbiciem tego, co masz w sobie, a to, co masz w sobie, odzwierciedleniem tego, co na zewnątrz. Dlatego bardzo często wejście w labirynt na zewnątrz oznacza wkroczenie w labirynt, który masz w sobie. To bardzo niebezpieczne.”


Będzie mi brakować rezolutnego Kafki, jego zwięzłych wypowiedzi, ulubionych grzanek i wrażliwości. Myślę, że po przeczytaniu książki Wy też zapragnęlibyście go poznać.

„Coś, co było zamarznięte w twoim sercu, wydaje dźwięk.”

sobota, 20 lipca 2013

"Breaking bad", sezony 1-4

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 20, 2013 4 komentarze




"Breaking bad"
Sezony 1-4





Mam za sobą 4 sezony serialu „Breaking bad”. Opowiada on historię spokojnego, ułożonego i trochę fajtłapowatego nauczyciela chemii w liceum. Walt jest przykładnym mężem i ojcem – ma piękną, inteligentną żonę Skyler i syna – niepełnosprawnego Walta Juniora. W drodze drugie dziecko, nieplanowana ciąża. Tę na pozór spokojną atmosferę przeszywa wiadomość, jaką otrzymuje Walt od lekarza – jest chory na raka, umiera. Zdesperowany, aby zapewnić byt swojej rodzinie, chyba pierwszy raz w życiu decyduje się złamać prawo. Jako doświadczony chemik wie wszystko o związkach i procesach chemicznych. Wiedzę tę wykorzystuje produkując... metaamfetaminę. Jednak od pomysłu do realizacji planu daleka droga. Walt musi wejść w środowisko narkomanów i znaleźć wspólnika. Zostaje nim jego były uczeń, pocieszny, niezbyt bystry Jesse. Razem tworzą unikalny duet. I w tym miejscu problemy tylko zaczynają się nawarstwiać, bo szybko okazuje się, że choć to faktycznie dochodowy interes i łatwa kasa, nie wszystkim podoba się nowy, doskonały towar, który pojawił się na rynku. Walt i Jesse wplątują się w niesamowite afery, wojny między gangami i zatargi z mafią. Poza tym jak długo można ukrywać podwójne życie przed rodziną?

To kolejny serial, do którego trzeba się przekonać, gdyż pierwsze odcinki wypadają trochę kulawo, ale później serial zaczyna trzymać w napięciu i co ciekawe – kolejne sezony są coraz lepsze. Można powiedzieć, że pierwszy wypada najsłabiej. Najbardziej niesamowita jest przemiana głównego bohatera. Nie tylko fizyczna – choć tu również należą się brawa, bo Walt bardzo zmienia się wizualnie. Wraz z postępem choroby chudnie, traci włosy i w końcu zaczyna golić głowę, jego rysy się wyostrzają. Zaczyna przypominać bandziora, którym notabene właściwie się staje. Pomiatany przez wszystkich, niespełniony zawodowo nauczyciel nareszcie czuje, że jest w grze, że się liczy, że produkuje coś, co przynosi mu sławę i poklask. Czuje się kimś, i ta świadomość uderza mu do głowy. Wokół Walta dzieje się dużo zła – rynek jest bezwzględny, ludzie oszukują, zdradzają i zabijają, na potęgę. Walt z czasem sam się taki staje, choć może sobie tego nie uświadamiać. Nie cofnie się przed niczym, usprawiedliwiając to walką o dobro swoje i swojej rodziny. Ale czy tylko o to chodzi? Czasem jego podstępy, zaniedbania czy zadania, do których zmusza Jesse'go budzą już nie podziw, a przerażenie. Czasem gnębiona latami ofiara, gdy dojdzie do władzy, staje się gorsza niż jej oprawcy. Chyba dokładnie z tym mamy tu do czynienia. Walt przestaje być bohaterem sympatycznym, traci w naszych oczach.


Moją ulubioną postacią jest Jesse. To chłopak z trudnej rodziny, (odrzucony, w cieniu brata) który wstąpił na złą drogę, bo nie miał innego wyboru. Mimo to określiłabym go mianem bohatera krystalicznego – bo mimo tego, że działa nielegalnie, wciąż pozostaje sobą. Jest wrażliwy i pragnie sprawiedliwości. Mimo to wciąż napotyka przeszkody, wciąż upada, wciąż traci bliskich sobie ludzi, wciąż cierpi. Jest bardzo nieszczęśliwy i to, co widzi, załamuje go. Nie potrafi być tak bezwzględny jak Walt, nie kieruje się chłodnym rozsądkiem, a uczuciami. Dzięki temu kibicujemy mu i pragniemy, by wreszcie ułożył sobie życie, bo na to zasługuje.

To chyba największa siła tego serialu. Pokazuje nam do czego zdolny jest człowiek, jaka może zajść w nim metamorfoza, że nic nie jest czarno-białe, dobry może zostać mordercą, a ćpun zrehabilitować się w naszych oczach.

Relacja między Waltem a Jessem, między nauczycielem i uczniem (zaczynającym mu dorównywać) jest bardzo złożona. Początkowo obaj mogą polegać tylko na sobie, łączy ich silna więź, mają do siebie zaufanie i chronią się nawzajem. Ale czas wszystko zmienia. Z przyjaźni rodzi się nienawiść. Bohaterowie kłócą się i godzą, mówią sobie okropne rzeczy, by zaraz potem wybaczyć. Ale coś pęka. Choć pozostają lojalni wobec siebie, coś się zmienia. Nadchodzi czas, że nie są już w stanie ze sobą pracować, że nie chcą się znać, myślą nawet o tym, by wytłuc się nawzajem.

W serialu pojawia się wiele innych barwnych postaci, a na uwagę zasługuje zwłaszcza osoba Gustava. Właściciel sieci restauracji, człowiek staromodny, spokojny, wręcz nudny... Okazuje się jednak, że to on stoi na czele szajki narkotykowej. Wydaje się osobą bez serca, do cna przesiąkniętą złem, wyrachowaną i bezlitosną - choć sprawia wrażenie człowieka miłego i nieszkodliwego. Bardzo udana kreacja. Teść Walta, Hank, również zasługuje na uwagę. Otyły stróż prawa, lubiący sobie poprzeklinać, ale przy tym doskonały detektyw i jego zakręcona żona, kleptomanka, stanowią niekonwencjonalną parę. Jest jeszcze wiele innych oryginalnych postaci, które przewijają się przez poszczególne serie (jak kumple Jesse'go, bracia Salamanca itp).


Czasami na początku odcinka pojawiają się migawki z tego, co zdarzy się na końcu albo w jednym z kolejnych odcinków – to charakterystyczna dla „Breaking bad” strategia budowania napięcia. W dalszych sezonach pojawiają się też jakieś wspomnienia w przeszłości (zestawienie Walt teraźniejszy a przeszły wypada wtedy imponująco). Dzięki nim dowiadujemy się więcej o historii bohaterów i możemy lepiej zrozumieć ich osobowość i poczynania. Serial wciąga, jest interesujący i nie nudzi. A przy tym poznajemy fajne ciekawostki chemiczne i możemy podziwiać niesamowitą wiedzę Walta w tym zakresie. Chemia przydaje się w życiu i nawet nie pomyślelibyście, czego można dokonać, znając się na niej.

Niedługo zabieram się za oglądanie 5. sezonu :)

czwartek, 18 lipca 2013

Jaume Cabre: "Wyznaję"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 18, 2013 11 komentarze




Autor:
Jaume Cabre
Tytuł: "Wyznaję"
Wydawnictwo: Marginesy
Stron: 768





To jest książka niezwykła. O której można by mówić i mówić, pisać i pisać, nie wyczerpując wcale tematu, ale jednocześnie mając świadomość niedostatku swojego języka przy próbie uchwycenia jej możliwości, złożoności, tego co magiczne i po prostu piękne.
Dlatego nawet nie odważę się spróbować – postaram się oddać tylko część z moich rozmyślań nad tą pozycją.

„Wyznaję” Jaume Cabre'a to powieść szkatułkowa, która wymyka się jednak klasyfikacjom. Z jednej strony jest to, jak sugeruje tytuł, rodzaj spowiedzi głównego bohatera, Adriana – filologa, muzyka, naukowca, profesora, lingwisty. Człowieka wybitnego, utalentowanego, o ponadprzeciętnej inteligencji. Adrian Adrevol u kresu życia podejmuje się trudnego zadania spisania swoich przeżyć, wspomnień, refleksji. W sposób chaotyczny, niechronologiczny, powraca do lat swojego dzieciństwa, młodości, wieku dojrzałego. Opisuje trudne dzieciństwo, pozbawione miłości, podporządkowane nauce, literaturze, skrzypcom. Muzyka daje mu największego przyjaciela – Bernata. Ta postać towarzyszy nam przez całą opowieść. Adrian poznaje swoją największą miłość, Sarę, i traci ją. Czy ich drogi jeszcze się skrzyżują? Ale przede wszystkim poświęca się pracy – pisze eseje, gra, kolekcjonuje rękopisy i dzieła sztuki. Ale „Wyznaję” to nie tylko dzieje Adriana. Poprzez znajdujące się w jego posiadaniu „pomniki historii” - skrzypce, obrazy, teksty – historia poszerza się. Cofamy się m.in. do czasów Barcelony lat 40. i 50., do Hiszpańskiej Inkwizycji, do Paryża przełomu XVII i XVIII wieku, do okresu nazizmu i II wojny światowej. Można zapytać gdzie w jednej powieści miejsce na taką złożoność i jak można tego dokonać? Każdy z tych zakamarków przeszłości odkrywa przed nami bowiem nowych bohaterów, wielkie dramaty, poruszające historie. I w tym miejscu trzeba rzec kilka słów na temat narracji „Wyznaję”.

"To mój przyjaciel. To facet, który... Mimo, że jest taki mądry, nadal chce być moim przyjacielem i znosi moje kaprysy. Od tylu lat."

Głównym bohaterem, spoiwem, trzonem całej historii jest oczywiście Adrian. To on opowiada, prowokuje i przywołuje historie, nadaje im bieg. To on przemawia – w pierwszej osobie, pisząc list – adresata udaje nam się poznać, w pewnym momencie. Ale narracja wprowadzona przez Cabre'a jest przedziwna. W obrębie czasem nawet jednego zdania narrator pierwszoosobowy potrafi oddać głos trzecioosobowemu. Przez pierwsze kilkanaście stron, zanim oswoiłam się z tym chwytem, nie mogłam do końca połapać się w tym kto jest bohaterem, kto mówi, ilu ich tu w ogóle jest. Obok wypowiedz bezpośrednich pojawiają się zdania typu: „Adrian spojrzał...”. Dodatkowo opowieść często zostaje nagle przerwana, a w nią wtłoczona jakaś historia z przeszłości. Oglądanie obrazu może np. spowodować przeskok czasowy do okresu, w którym mnisi zamieszkiwali klasztor z tego konkretnego malowidła. Dialogi wplatane są w tekst, bez stawiania znaków interpunkcyjnych. Jest tu też dużo cytatów w obcych językach, które nie zostały, zgodnie z wolą autora, przetłumaczone. Jest i piękny, kunsztowny, melodyjny język. Pojawia się także narracja kursywą - rodzaj książki w książce, opowieść z punktu widzenia Bernata. To wszystko i jeszcze więcej sprawia, że powieść wymaga skupienia, koncentracji, analizy. Ale to także czyni ją zagadkową, monumentalną, po prostu piękną.

"Sara. Dni, tygodnie, miesiące przy tobie, z szacunkiem dla tego odwiecznego milczenia, w które często zapadałaś. Jesteś dziewczyną o spojrzeniu smutnym, ale cudownie pogodnym. A ja miałem coraz więcej zapału do nauki, wiedząc, że później cię zobaczę i zatopię się w twoich oczach, zawsze na ulicy, jedząc zapiekanki na placu Sant Jaume czy spacerując alejkami parku Ciutadella, w naszej szczęśliwej konspiracji, nigdy w twoim czy moim domu, chyba że byliśmy pewni, że nikogo nie będzie, bo nasz sekret miał pozostać tajemnicą dla obu rodzin. Nie wiedziałem, dlaczego właściwie; ale ty wiedziałaś. A ja pozwalałem się unosić nieprzerwanemu szczęściu przez tyle dni, nie zadając pytań. "

Chociaż mówi się, że głównym tematem „Wyznaję” jest zło absolutne, któremu Adrian poświęcił życie, starając się stworzyć esej, dokładnie badający to zagadnienie, i rzeczywiście to prawda, obok tego wszechogarniającego zła czai się coś jeszcze – coś dobrego, ciepłego. Zło, okrucieństwo, krzywda, zbrodnia, podstęp – to wszystko wypełnia karty tej opowieści, owszem. Zło pojawia się wszędzie, znajdujemy je na kartach historii, bez względu na czas, miejsce, społeczeństwo. Zło, które stawia pytanie: gdzie jest Bóg? I czy w ogóle istnieje? Ale „Wyznaję” to także jedna z najpiękniejszych opowieści miłosnych, jakie miałam okazję czytać. Opowieść o uczuciu tak silnym, trwałym, będącym treścią istnienia. O miłości, która potrafiła sobie poradzić z okrucieństwem. I ta książka wzrusza, i zapada w pamięć. Zostanie ze mną jeszcze na długo. Polecam tym, którzy nie boją się wyzwań :)

poniedziałek, 15 lipca 2013

True Blood, sezon 1

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 15, 2013 8 komentarze
Nigdy nie pisałam o serialach, które oglądam, postaram się to od czasu do czasu zrobić, zaczynając od tego co mam na bieżąco :)


„True blood” (Czysta krew)
Sezon 1, 12 odcinków





Mówi się, że ten serial naprawił to, co saga „Zmierzch” zepsuła jeśli chodzi o kwestię wampirów. Główna bohaterka, Sookie, na pierwszy rzut oka jest zwyczajną dziewczyną – zgrabna blondynka, pracująca w barze jako kelnerka, wychowywana przez babcię. Ale to tylko pozory, gdyż Sookie posiada pewien nadprzyrodzony dar, który osobiście traktuje jak przekleństwo – czyta ludziom w myślach. A, uwierzcie, to nic przyjemnego. Akcja serialu rozpoczyna się w dwa lata po wynalezieniu w Japonii syntetycznej krwi, co wiązało się z ujawnieniem prawdy o istnieniu w naszym świecie... wampirów. Od tej pory umarli żyją wśród ludzi na równych prawach. Jeden z nich przybywa do miasteczka Bon Temps, wywołując niemałe poruszenie. Sookie szybko odkrywa, że nie słyszy myśli nieznajomego. Jest tak podekscytowana tym faktem, że postanawia poznać wampira bliżej. Wkrótce między nią a Billem nawiązuje się nić sympatii. Coś Wam przypomina to love story? Problemy pojawiają się, gdy miasteczkiem wstrząsa seria brutalnych morderstw na kobietach. Wszystkie ofiary miały wcześniej styczność z wampirami...

„Czysta krew” to serial dosyć kontrowersyjny. Dużo tu brutalności, seksu oraz brutalnego seksu, na dokładkę. Są wampiry, które może i starają się zasymilować z ludźmi i zadowolić krwią syntetyczną, ale osobniki zbuntowane wybijają się w każdej rasie. Wampiry znane są z nieposkromionego temperamentu, a ludzkie kobiety z chęcią oddają się ostrym przyjemnościom z ich udziałem. Ludzie też mają swoje „grzeszki” na sumieniu – krew wampira (wampirosok) działa jak najlepszy narkotyk i wielu nie zawaha się przed niczym, by ją zdobyć. Lubicie widok krwi? Tutaj mamy jej pod dostatkiem. Wampiry wgryzają się w ludzi, regularnie. Ale to nie koniec kontrowersji. W serialu przewijają się też tematy takie jak homoseksualizm, prostytucja, rasizm itp. A wampiry to nie jedyni ponadprzeciętni bohaterowie, o czym też będzie można się przekonać. Świat jest pełny dziwnych stworzeń...

Serial jest specyficzny i na pewno nie trafi do każdego. Szczerze mówiąc pierwsze odcinki w ogóle mnie nie przekonały, ale skoro mi go polecono, brnęłam dalej. Aktorzy grają kiepsko, wątki czasem wydają się absurdalne, wszechobecny seks trochę przytłacza (a ten brutalny wręcz odpycha). Para głównych bohaterów – Sookie i Bill, no hm... Ani ona nie jest pięknością, ani jego do powalającego urodą zaliczyć nie można. Jest jeszcze ten drugi – właściciel baru, zakochany w Sookie od dawna... Jest jej przyjaciółka, pyskata i zaczepna, da niejednemu popalić. Lalusiowaty braciszek Sookie, Jason – temu to tylko panny w głowie. W pierwszym momencie wszystkie te postaci wydają się sztuczne, zblazowane, płytkie, irytujące. Ale im dalej, tym lepiej, trzeba chyba tylko oswoić się z konwencją i odrzucić uprzedzenia. Tym, co broni ten serial jest duża dawka humoru – wydaje się być parodią samego siebie, czasem tak słodki i przerysowany do granic możliwości, jakby właśnie był to celowy efekt. Warto go obejrzeć choćby dla tych paru błyskotliwych, zabawnych scen. Czasem ogląda się z myślą "jakie to głupie, naiwne, nienormalne", i zaraz potem łapie nas atak histerycznego śmiechu. I tak to z nim jest. Można się przy nim świetnie bawić, jeśli przymknie się oko na pewne niedociągnięcia i potraktuje jako czystą rozrywkę. Ja tam chyba skuszę się na sezon drugi ;)

niedziela, 14 lipca 2013

Spotkanie z Markiem Bieńczykiem

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 14, 2013 1 komentarze
Nadrabiając zaległe wpisy na temat spotkań z pisarzami, w których brałam udział, mam zamiar napisać dziś parę słów o bardzo ważnym dla mnie spotkaniu z Markiem Bieńczykiem. Miało ono miejsce 8 kwietnia tego roku w filii katowickiej Miejskiej Biblioteki Publicznej.

Marek Bieńczyk jest pisarzem, historykiem literatury, tłumaczem i eseistą. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką Nike za zbiór esejów „Książka twarzy”. Jest autorem m.in. książek: „Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty” (recenzowałam ją kiedyś na bogu tutaj), „Kroniki wina”, „Przezroczystość”, „Terminal” i „Tworki”.


Spotkanie upłynęło w bardzo miłej atmosferze. Początkowo autor odpowiadał dosyć oszczędnie, krótko i zwięźle na pytania zadawane przez prowadzącą, Monikę Badowską, ale z czasem chyba oswoił się z miejscem i ludźmi i dzięki temu mogliśmy wysłuchać naprawdę interesujących wypowiedzi. Pisarz jest człowiekiem niezwykle skromnym, spokojnym, skupionym. Byłam pod wrażeniem jego erudycji i wiedzy – jej przedsmak miałam w „Melancholii”, jednak okazało się, że na co dzień Bieńczyk jest taki sam – zdyscyplinowany, poważny, refleksyjny. Każda jego wypowiedź wydawała się idealnie wyważona i przemyślana, każde słowo trafne, żadne zbędne. To była niezmierna przyjemność uczestniczyć w tym spotkaniu, słuchać i utwierdzać się w przekonaniu, że ma się do czynienia z człowiekiem wybitnym - nie zawaham się przed użyciem tego określenia.

Podczas rozmowy dowiedzieliśmy się między innymi, że autor jest wielkim fanem Winnetou i Ani z Zielonego Wzgórza i to te dwie serie, gdyby miał wybierać, ustawiłby na półce z podpisem „ulubione”. To stwierdzenie spotkało się z zaskoczeniem, ale pisarz zaraz pospieszył tłumaczyć, dlaczego. W miarę trwania spotkania pojawiało się coraz więcej anegdotek i żartów ze strony pisarza, co ubarwiło całe wydarzenie. Marek Bieńczyk opowiedział także o tym czym jest dla niego nagroda Nike i jak zmieniło się jego życie po otrzymaniu tego wyróżnienia… O tym, że sąsiedzi gratulowali mu bo „pan podobno coś dobrego napisał”, że dostawał smsy od przyjaciół i sam do końca nie mógł w to uwierzyć. Mówił także o tym czy traktuje „Książkę twarzy” jak autobiografię, o pracy tłumacza (o swojej drobiazgowości w tym zawodzie, o „przejmowaniu” stylu pisarzy, których tłumaczy i wynikających z tego powodu problemach) oraz o swoich pasjach: tenisie, ping-pongu, winie…


Twórczość Bieńczyka to przede wszystkim książki eseistyczne, nie zawsze łatwe w odbiorze, kunsztowne, wymagające często od czytelnika wiedzy i skupienia, rodzaj pewnej gry intelektualnej. Ale napisał także dwie powieści („Terminal” i „Tworki”), od których chyba najlepiej zacząć swoją przygodę z jego twórczością, jeśli ktoś się do tego dopiero zabiera. Obie są na mojej liście obowiązkowej, do przeczytania w najbliższym czasie.

foto: MBP w Katowicach.

wtorek, 9 lipca 2013

Spotkanie z Mariuszem Szczygłem

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 09, 2013 5 komentarze

W spotkaniu z Mariuszem Szczygłem - dziennikarzem, pisarzem i reportażystą – brałam udział 20 maja 2013 r. Choć nie znałam wcześniej jego książek, bawiłam się bardzo dobrze i tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że czas najwyższy po nie sięgnąć, choć reportaż to zdecydowanie nie mój gatunek. Dziennikarz opowiadał o początkach swojej przygody z pisaniem, o fascynacji Czechami oraz o kulisach powstawania swoich książek i reporterskiej pracy.


Znany z telewizyjnego talk-show „Na każdy temat” autor został z wielkim entuzjazmem przyjęty przez publiczność – a na spotkaniu pojawiła się ponad setka osób. Było wesoło, ale i refleksyjnie. Padło wiele pytań z widowni, na które Szczygieł wyczerpująco odpowiadał. Jestem pod wielkim wrażeniem jego osoby – rozległej wiedzy, poczucia humoru, pasji. A „Gottland”, „Niedziela, która zdarzyła się w środę”, „Zrób sobie raj” czy „Láska Nebeska” są na mojej czytelniczej liście.


W tej chwili o Mariuszu Szczygle jest głośno za sprawą artykułu, opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” – na temat nauczycielki i ekspertki MEN, która w przeszłości dopuściła się brutalnego i tragicznego w skutkach znęcania się nad małym chłopcem. Jeśli ktoś jeszcze nie słyszał, zachęcam do poszperania w prasie/Internecie.

Strona autora: http://www.mariuszszczygiel.com.pl

Źródło zdjęć: MBP w Katowicach, są autorstwa mojej koleżanki :)

poniedziałek, 8 lipca 2013

Denise Kiernan: "Dziewczyny atomowe"

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 08, 2013 9 komentarze



Autor: Denise Kiernan
Tytuł: "Dziewczyny atomowe"
Wydawnictwo: Otwarte
Stron: 440





„Dziewczyny atomowe” to nie tylko opowieść o tym jak powstawał najgroźniejszy z wojennych wynalazków – bomba atomowa – ale przede wszystkim o wysiłku ludzi, pracujących nad bronią masowego rażenia przez lata oraz o mieście, które zbudowano praktycznie od zera, by dokonać tego niesamowitego odkrycia. Cudownego? Czy może katastrofalnego w skutkach?

Celia, Toni, Jane, Kattie, Virginia i wiele innych – to kobiety, za pośrednictwem których autorka książki stara się nam opowiedzieć o latach wyrzeczeń i ciężkiej pracy, którym przyświecał jeden cel – zakończyć wojnę. Kiedy dokonano pierwszych spektakularnych odkryć w dziedzinie chemii i fizyki, kiedy okazało się, że jądro atomu jest rozszczepialne, kiedy w wyniku tego procesu otrzymano zdumiewającą ilość energii – publikacje na ten temat przestały się ukazywać. Nie można było pisać i rozmawiać o energii jądrowej, a Stany Zjednoczone w wielkiej tajemnicy zaczęły pracować nad Projektem, mającym wykorzystać tę cenną wiedzę. Trzeba było niesamowicie wielkiego wkładu, by dokonać czegoś, co zmieniło bieg historii. Zaczęto budować fabryki od podstaw, do miasta sprowadzać pierwszych pracowników – a więc trzeba było zapewnić im również warunki mieszkaniowe. Tak pojawiły się pierwsze campingi, bursy, hotele i domki. Do Oak Ridge ściągano rzesze ludzi – od pracowników fizycznych, takich jak sprzątaczki i budowlańcy, po osoby mające obsługiwać kalutrony, sekretarki, strażników, lekarzy i pielęgniarki, a wreszcie i wybitnych naukowców. Powstawały stołówki, sklepy, kluby, otwierano kolejne skrzydła szpitala. W szczytowym okresie miasto zamieszkiwało ponad 100 tysięcy ludzi. Stworzyli społeczność, która choć powstała sztucznie, domagała się jednak swoich praw. Ludzie mieli swój kościół, chodzili na potańcówki, umawiali się po pracy, szukali rozrywki, łączyli się w pary. Wszystkiemu jednak towarzyszyła niepokojąca aura tajemniczości – nikt tak naprawdę nie wiedział czym jest Oak Ridge, nad czym się tu pracuje i dokąd to wszystko zmierza. Małżonkowie nie mogli ze sobą rozmawiać o wykonywanej pracy, listy do rodzin były cenzurowane, każdy kto „powiedział za wiele” był natychmiast zwalniany z pracy i musiał opuścić teren miasteczka.

Denise Kiernan zbierała materiały do książki przez wiele lat. Studiowała publikacje i różne dokumenty, przeglądała zdjęcia. Co najważniejsze – przeprowadziła też wiele wywiadów z ludźmi, z kobietami zwłaszcza, bo to o nich jest ta książka, którzy poświęcili swoje życie Projektowi. Mieli przepracować tam kilka miesięcy, nierzadko spędzili w miasteczku prawie całe swoje życie. Ich relacje, wspomnienia, są osią tej książki. To nie jest sucha opowieść o procesie produkcji paliwa do przerażającej broni, ale historia osób, ściągniętych do pracy w trudnych warunkach, nie wiedzących do końca czym się zajmują. Poznajemy kobiety wyrwane z domów, które w pracy na rzecz państwa widziały nowe możliwości i perspektywy – nie tylko przyzwoite zarobki, ale również nadzieję na zmianę i poprawę swojego życia, a często również założenie rodziny. „Eksperyment społeczny” trwał i miał się dobrze.

Książkę czyta się jak dobrą powieść. Autorka nie zamęcza nad naukową terminologią (choć samemu procesowi fizycznemu również poświęca wiele uwagi), zbliża się do człowieka, a przede wszystkim opisuje miasto, miejsce niespotykane i jedyne w swoim rodzaju. Nie ocenia – pozostawia to nam. Wszyscy wiemy, jak zakończyło się zapoczątkowane w Oak Ridge doświadczenie – bomby atomowe, zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki, zabiły ponad 100 tysięcy osób, a niebezpieczne promieniowanie zabijało nadal jeszcze długi czas po eksplozji. To byli niewinni ludzie. Choć ataki przyczyniły się do kapitulacji Japonii i zakończenia II wojny światowej, co w miasteczku i na całym świecie powitano z ulgą i wielką radością, nie można zapominać, że kosztem takiego obrotu sprawy była śmierć. Śmierć przerażająca. Choć znamy historię, czytając tę książkę nie do końca jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, jakie będą konsekwencje pracy bohaterów, których darzymy sympatią, a później, na końcu, zostajemy zmiażdżeni. I zapada cisza. Refleksja nad tym czy musiało do tego dojść i czy praca tych tysięcy ludzi przyniosła więcej dobrego niż złego, należy już do nas. „Dziewczyny atomowe” są tylko zapisem tych kilku lat intensywnych działań, przynoszących kres straszliwej wojnie. Tylko co zrobić z tą historią dalej? Jak się z nią pogodzić?

Książka jest bardzo dobra, a tłumaczenie wyśmienite. Edytorsko też jest świetnie. Podobała mi się tez nieco większa czcionka i format książki - bardzo dobrze się tak czytało. Polecam nawet tym, którzy unikają tematów wojennych, bo sama do nich należę. Jest ciekawa, zgłębia nie tylko fakty naukowe, ale również problemy społeczne, polityczne i egzystencjalne, pozostawiając miejsce na własne przemyślenia. Jest publikacją trudną, ale ważną. Nie można przejść obok tej książki obojętnie. To kawałek historii, naszej historii.



Dziękuję Wydawnictwu za możliwość przeczytania książki.

Do kupienia np. tu.

czwartek, 4 lipca 2013

John Green: „Gwiazd naszych wina”

Autor: Po drugiej stronie... dnia lipca 04, 2013 19 komentarze






Autor: John Green
Tytuł: „Gwiazd naszych wina”
Wydawnictwo: Bukowy Las
Stron: 312



„-Tak to jest z bólem – odpowiedział Augustus, a potem spojrzał na mnie. - Domaga się, byśmy go odczuwali.”


„To nasza tylko, nie gwiazd naszych wina.” - pisał Szekspir. John Green traktuje ten cytat dość przewrotnie. Bohaterami swojej książki czyni parę nastolatków Hazel i Augustusa, oraz ich przyjaciół z grupy wsparcia. Wszyscy oni, mimo młodego wieku, zaznali niczym nieusprawiedliwionego cierpienia – chorują na raka, i bez względu na to czy jest on w stanie remisji czy nie, stykają się z problemem nieuchronności śmierci. W wieku, kiedy powinni przeżywać pierwsze zauroczenia, cieszyć się życiem, poznawać, odkrywać, kontemplować ich świat wygląda zgoła inaczej niż reszty rówieśników.

Hazel ma szesnaście lat a jej nieodłącznym „towarzyszem” jest aparat tlenowy, który musi wozić ze sobą – inaczej nie może oddychać. Augustus w walce o zdrowie poświęcił nogę, przekreślając karierę sportową. Isaac zdaje sobie sprawę jak kruche może być wyznanie „na zawsze”. I on również, ulegając chorobie, traci – wzrok. Jednak choć tak poruszająca, książka Greena tchnie również pozytywnymi emocjami. Choć pełni skaz, bohaterowie dają sobie radę – nawiązuję się między nimi silne relacje, przyjaźnią się, kochają, wspierają, a nawet są gotowi na realizację zupełnie szalonych pomysłów – jak np. podróż do Amsterdamu w poszukiwaniu autora ulubionej powieści Hazel.

„Gwiazd naszych wina” to książka magiczna. Choć kierowana do młodzieży, niezwykle dojrzała i doszlifowana pod względem językowym – o co ostatnio coraz trudniej. Klimatyczna, niebanalna, wywołująca drżenie, czy nawet łzy. Jasne, że jej czytanie miejscami boli. Ale czasami również przyprawia o salwy śmiechu. I o to w literaturze chodzi.


„... nie chcę oglądać świata bez niego.”



Podobał mi się sposób podejścia do choroby – bohaterowie nie zamykają się w sobie, nie separują, nie pogrążają w rozpaczy i biadoleniu. Pozostają sobą, mimo przeciwności losu. Starają się żyć jak inni nastolatkowie – spotykają się, grają w gry komputerowe, umawiają na randki. Różnica polega na tym, że co jakiś czas pojawia się atak, że trafiają na oddział szpitalny, że próbują kolejnych terapii w walce o cud, faszerując swoje ciała chemią, że czują jak rodzice drżą o nich, trzymają pod kloszem. Ale żyją, łapiąc każdą chwilę. I co należy podkreślić, bohaterowie są wyraziści i od razu ich polubicie, a flirt, jaki nawiązuje się pomiędzy Hazel i Augustusem przyprawia o uśmiech – ta para wydaje się być dla siebie stworzona a ich dialogi... cudo: błyskotliwe, inteligentne, dowcipne.

Polecam. I chcę do niej wrócić, zdecydowanie. I jeszcze jedno - po przeczytaniu tej książki zwykłe słówko "okay" nigdy nie będzie już dla Was takie samo ;)



 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon