środa, 28 grudnia 2011

Kelly Creagh: "Nevermore"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 28, 2011 23 komentarze

Autor: Kelly Creagh
Tytuł: "Nevermore"
Wydawnictwo: Jaguar
Stron: 456




"Naucz się budzić w swoich snach, Isobel! Inaczej wszyscy będziemy zgubieni".



Powiem tak: ostatni raz ulegam opinii otoczenia i sięgam po książkę z tak wielkimi nadziejami widząc, że wszyscy wokół wychwalają ją pod niebiosa. Właśnie z powodu takiego odbioru jak i – nie da się ukryć – oszałamiającej kampanii reklamowej nastawiłam się na to, że „Nevermore” K. Creagh będzie odkryciem tego roku i zwali mnie z nóg. Niestety, nie pierwszy już raz, srogo się zawiodłam.

Isobel i Varena różni wszystko. Ona jest popularną czidliderką, czyli zgodnie ze stereotypem – blondynką machającą różowymi pomponami w trakcie rozgrywek meczów futbolowych, w których grywa jej przystojny i napakowany chłopak. Isobel należy do ekskluzywnej paczki, czas po szkole spędza na imprezach i nie wie, na jakie studia chciałaby składać papiery. Varen z kolei jest antyspołecznym odludkiem o mrocznym wyglądzie – jak na gota przystało ubiera się tylko na czarno, twarz zasłania mu ciemna grzywka w stylu emo, wargę zdobi kolczyk, a palce pierścienie. Chłopak trzyma się na uboczu, ale kiedy tych dwoje połączy szkolny projekt, Isobel będzie miała okazję bliżej go poznać i zrozumieć, że skrywa on więcej sekretów, niż zdołałaby ogarnąć umysłem. Nieodłączny notatnik Varena pełen jest zapisków wykonanych charakterystycznym fioletowym tuszem, a on sam zafascynowany osobą Edgara Allana Poego – pisarza, o którym ta dwójka tworzy prezentację – uchyla drzwi do innego, niebezpiecznego świata.

Na plus tej powieści mogę przede wszystkim wysunąć kreację Varena – choć pisarce nie udało się uniknąć momentami schematycznego przedstawienia bohatera, to jednak Varen ma w sobie potencjał. Jego sarkastyczne uwagi, poczucie humoru i enigmatyczność, która otacza jego postać sprawiają, że niejednej nastolatce może szybciej zabić serce. To chłopak, którego chciałoby się poznać – chociaż jest nieszczęśliwy i może sprawiać wrażenie odpychającego, przy bliższym poznaniu zyskuje, ma w sobie to „coś”. Między bohaterami wyraźnie widać oddziaływanie chemii i to podobało mi się najbardziej – nie rzucają w swoją stronę pustych, czułych słówek, ale po prostu przekomarzają się i droczą – w ten sposób między tą dwójką po prostu iskrzy i miło na to popatrzeć. Do plusów zaliczam też wydanie tej książki – jest przepiękne i wielkie brawa dla grafika. Kruk z okładki po prostu ma coś w sobie i nie można oderwać od niego wzroku.

Dalej będzie troszkę gorzej….

Książka niestety jest nierówna i niespójna. Początkowo uwiódł mnie styl autorki – jej język, w porównaniu do większości powieści z gatunku paranormali, jest dopracowany i barwny, ale w pewnym momencie jej powtarzające się przegadane porównania i próba upoetyzowania języka zaczynają nużyć. Dialogi – to jakiś koszmar. Oczywiście jest wiele zabawnych, inteligentnych rozmów, ale przede wszystkim dialogów jest tutaj za mało. Odnosi się wrażenie, jakby bohaterowie nie mieli czasu ze sobą rozmawiać. I paradoksalnie dochodzi do sytuacji, gdy Isobel i Varen umawiają się po szkole, by porozmawiać, a ostatecznie dziewczyna zostaje np. tylko odwieziona do domu i szybko ucieka. Tak samo w scenie, gdy chłopak zakradł się specjalnie na dach jej domu, by dostać się do pokoju Isobel przez okno, a gdy wreszcie mogą spokojnie pogadać – Varen musi już iść. Takich scen jest dużo, dużo więcej i nie mogłam zrozumieć ich funkcji. Isobel nie może porozmawiać z Varenem o nadprzyrodzonych zjawiskach, którym ulega, bo chłopak zawsze ją zbywa słowem „później”. Tak samo dzieje się, gdy do akcji wkracza tajemniczy Reynolds – mężczyzna, będący łącznikiem między dwoma światami, również nigdy nie ma czasu wytłumaczyć Isobel co się dzieje wokół niej. W rezultacie książka jest jednym wielkim nieporozumieniem – niewiadome się mnożą, a nikt nie potrafi ich rozjaśnić. Pewne wydarzenia wydają się też nielogiczne, wyrwane z kontekstu, oderwane od całości. W dodatku bohaterowie od połowy książki są rozdzieleni, więc nawet jeśli zapowiadał się nam świetny romans, to szybko możemy pozbyć się złudzeń.

Ale co zirytowało mnie najbardziej? Zakończenie. Gdybym wiedziała, że książka urywa się po prostu w połowie, będąc pretekstem do napisania kolejnej części, nigdy bym po nią nie sięgnęła. Ja widzę powieść tak – ma początek, rozwinięcie i widoczne zakończenie. Ta książka nie ma dla mnie żadnego sensu, ponieważ tylko mnoży znaki zapytania i urywa się w najgorszym momencie. Oczywiście, będzie kontynuacja, ale moim zdaniem jeśli autorka chciała podzielić tak opowieść o Isobel i Varenie, powinna wydać obie części jako oddzielne tomy, ale jednego wydania. Jeżeli coś czytam, chcę się czuć usatysfakcjonowana z lektury. W tym wypadku odnoszę wrażenie, że poświęciłam czas pustej lekturze.

Kelly Creagh przy pisaniu „Nevermore” inspirowała się twórczością wybitnego amerykańskiego romantyka, Edgara Allana Poe, i pisząc o książce nie można pominąć jego osoby. W Polsce Poe jest mniej znany, nie "przerabia" się go w szkołach, jednak w amerykańskiej świadomości jest kimś w rodzaju naszego Mickiewicza. Niezwykły życiorys pisarza, fantastyczne dzieła i spekulacje dotyczące okoliczności śmierci są dla Creagh punktem wyjścia do stworzenia swojej historii. Mam mieszane uczucia co do tego zabiegu… Nie da się ukryć, że Creagh wplata w „Nevermore” wiele utworów Poego, przytaczając je we fragmentach, a nawet w całości. Co więcej, buduje na jednym z opowiadań oniryczną rzeczywistość Varena – nie chcę powiedzieć brzydko, że „zżyna” z Poego, ale na pewno nie tworzy nic oryginalnego. Wykorzystuje także inne wycinki z jego biografii – w ten sposób narodziła się osoba Reynoldsa. Rozumiem, że pisarka, sama zafascynowana Poem, chciała stworzyć powieść, w której przedstawiła swoją wizję ostatnich dni pisarza, jednak był to zabieg ryzykowny i nie wszystkim może się spodobać. Należę raczej do tych, którzy uznają „Nevermore” za pewnego rodzaju zbezczeszczenie dorobku wielkiego pisarza i będą raczej skonfundowani niż zachwyceni. Ale cóż… Może to jedyny sposób, by przyciągnąć młodzież do sięgnięcia po literaturę piękną?

Wiem, że większość z Was i tak sięgnie po „Nevermore” lub już ją przeczytało, ale to dobrze, dzięki temu będziecie mogli na własnej skórze zbadać jej strukturę. Zdaję sobie sprawę, że nie pierwszy raz krytykuję coś, co większości się podoba, ale miałam też już okazję zauważyć, że nie jestem w tej opinii odosobniona. Będę się więc jej trzymać, choć można się ze mną nie zgodzić. A może po prostu taka fantastyka jednak nie jest dla mnie. Nie wiem, mogę tylko powiedzieć, że naprawdę wiele sobie obiecywałam po tej pozycji i znów nie dostałam tego, na co miałam nadzieję.

Ocena 3/6

czwartek, 22 grudnia 2011

John Connolly: "Wrota"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 22, 2011 25 komentarze



Autor:
John Connolly
Tytuł: "Wrota"
Wydawnictwo: Niebieska studnia
Stron: 302




„Ale w podobny sposób, w jaki nabierały konkretnych kształtów planety, i wieloryby, i papużki, i wy sami, w najmroczniejszym z mrocznych miejsc formowało się także Zło. Stało się to w okresie, kiedy powierzchnia Ziemi zaczęła stygnąć, kiedy płyty tektoniczne zaczęły się przemieszczać, a na naszej planecie pojawiło się w końcu życie. Wówczas Zło znalazło sobie cel dla wyładowania swojej wściekłości.”



Po znakomitej „Księdze rzeczy utraconych” Johna Connolly’ego postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę tego autora – „Wrota”. Początkowo wydawało mi się, że w drugiej powieści odnajdę wiele podobieństw do poprzedniej, ostatecznie autor po raz kolejny w roli głównego bohatera obsadza małego chłopca, wplątując go w całą serię nadprzyrodzonych zjawisk, jednak zbieżności na tym się kończą. „Wrota” to książka całkiem inna, pełna humoru i ciekawostek naukowych, daleka od wywołującej koszmary „Księgi”.

Jedenastoletni Samuel podgląda seans spirytystyczny sąsiadów, podczas którego dochodzi do niekontrolowanych zdarzeń. Chłopak jest świadkiem uchylenia się drzwi do innego wymiaru – w czeluściach portalu kolejno znikają wszyscy uczestnicy rytuału, sprowadzając tym samym na Ziemię zło. Wkrótce okazuje się, że niestabilne wciąż przejście szykowane jest dla całej hordy demonów, z Jego Złowrogością na czele. Mieszkańcy Piekła bowiem chcą sobie podporządkować naszą planetę. Samuel usiłuje zapobiec tragedii, jednak nikt nie chce słuchać małego chłopca obdarzonego –zdaniem dorosłych – zbyt bujną wyobraźnią.

Connolly dokonał niemożliwego – grając z konwencją przeobraził – wydawało by się - makabryczną powieść o zalęganiu się zła w świecie w znakomitą komedię. Ta książka naprawdę bawi, głównie dzięki lotnemu językowi pisarza i jego zgrabnym porównaniom. W odróżnieniu od „Księgi…” makabry jest tu naprawdę mało, choć nie brak obrazowych opisów różnorakich demonów i ich oddziaływań. Jednak Connolly wyczarował świat, w którym obok złowieszczych, siejących zniszczenie zjaw istnieją też potwory tchórzliwe, zaliczające swój nieudolny „pierwszy raz” w straszeniu. Wyjaskrawienie takich skrajności wywołuje uśmiech na twarzach czytelników i sprawia, że faktyczne Zło przestaje być takie straszne. Takim budzącym sympatię duchem-pechowcem jest na przykład Głumb, Dopust Pięciu Bóstw. Skazany na banicję nieoczekiwanie trafia do świata ludzi i odkrywa niezwykłe uroki szybkiej jazdy samochodowej. Ta poczciwa, budząca raczej humor, nie lęk, postać wprowadza w świat wykreowany przez Connolla jeszcze więcej żartu, odgrywając przy tym znacząca rolę w finale.

Za co jeszcze należą się pisarzowi laury – za stworzenie błyskotliwego narratora, który daje popis w przypisach. Tak, bo przypisy są tutaj integralną częścią opowieści, stanowią oryginalny dodatek. Pełne dowcipu, ironii i trafnych spostrzeżeń, a zarazem pouczające notatki są świetnym komentarzem do całości. Connolly wplata w tekst wiele nowinek technicznych, wiedzy z takich dziedzin jak matematyka, fizyka i astronomia, a robi to w taki sposób, że najtrudniejsze terminy okazują się być bardzo proste „w obsłudze”.

Książka przeznaczona jest tym razem także dla młodszych czytelników, którzy mogą utożsamiać się z Samuelem i jego przyjaciółmi. Dostosowany do mentalności dziecka narrator przypadnie do gustu także starszym czytelnikom – ci wyłapią dodatkowe smaczki jego narracji. Lektura tej książki ma służyć przede wszystkim rozrywce, wszak to kawałek naprawdę świetnej zabawy, która przy okazji pełni również funkcję dydaktyczną. Ogromnie polecam wszystkim, którzy szukają czegoś na poprawę humoru czy po prostu mają ochotę zrelaksować się przy książce.

Ocena: 5/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Niebieska studnia


środa, 21 grudnia 2011

Stosiki świąteczne :)

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 21, 2011 16 komentarze
Dziś troszkę stosikowych zaległości, czyli mała fotorelacja z moich małych zbiorów, bo dawno nic nie było ;)

Na pierwszym miejscu mój wymarzony prezent świąteczny, który udało mi się wybłagać i dostałam go już trochę wcześniej ;) Teraz grzecznie czeka na swoją kolej do czytania :)


Dalej trochę moich zakupowych cudów i jedna książka ("Wrota") do recenzji:


Kolejne zdjęcie to miła niespodzianka od wortalu Granice.pl :) Niestety serię "Drżenie" i "Niepokój" miałam już u siebie, bo bardzo mi się podoba, ale może uda mi się je wymienić na coś fajnego. Poza tym w paczce znajdował się też widoczny na zdjęciu e-book i zestaw zakładek. Naprawdę fajna przesyłka :)


Dalej - tak jak i inni recenzenci zostałam obdarowana piękną kartką i gwiazdką od wydawnictwa Harlequin ;)





I na sam koniec - nie mogę już narzekać, że nigdy nic nie wygrywam w blogowych wygrywajkach, gdyż zaliczyłam swój "pierwszy raz" na blogu notatnik kulturalny z czego też bardzo się cieszę.


No i to chyba wszystko. Mam jeszcze kilka książek z biblioteki, ale nie chciało mi się już pstrykać im fotki (i przepraszam za jakość, ale robione wieczorem). Ogólnie staram się teraz wygrzebać z zaległości i ograniczyć nadchodzenie nowości :P

A na koniec wpisu życzę wszystkim wesołych świąt i wielu czytelniczych dobrych wrażeń :)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Richard Paul Evans: "Obiecja mi"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 19, 2011 17 komentarze


Autor:
Richard Paul Evans
Tytuł: "Obiecaj mi"
Wydawnictwo: Znak
Stron: 296




„W zamkniętych na klucz i ukrytych w szafie szkatułkach przechowuję dwa naszyjniki. Są podarunkami od dwóch mężczyzn. Oba naszyjniki są piękne i oba są cenne, nie noszę jednak żadnego z nich – jednego z powodu złamanej obietnicy, drugiego z powodu obietnicy dotrzymanej. Chcę, abyście czytając moją opowieść, pamiętali o jednej rzeczy. Że pomimo całego bólu – przeszłego, obecnego oraz tego, który jeszcze nadejdzie – postąpiłabym dokładnie tak samo. Oraz o tym, że czasu, który spędziłam z tym mężczyzną, nie oddałabym za nic – z wyjątkiem tego, za co, ostatecznie, go oddałam.”

Oj, chciałam przeczytać książkę R.P. Evansa odkąd tylko ujrzałam jej elektryzującą okładkę – a moje pragnienie podsycały tylko kolejne recenzje i konkursy związane z tym tytułem. Miałam szczęście – do mojej biblioteki przyszła akurat dostawa nowości i od razu wypatrzyłam wśród nich „Obiecaj mi”. Tak oto weszła w moje posiadanie.

Główną bohaterką powieści, a zarazem narratorką, jest Beth. Poznajemy ją w bardzo trudnym dla niej czasie: kobieta dowiaduje się, że jej mąż ją zdradzał, jej córka zaczyna chorować i nikt nie potrafi skojarzyć jej symptomów z właściwą chorobą, co więcej – mąż Beth wkrótce też podupada na zdrowiu – wykryto u niego raka w ostatnim stadium. Jej życie wali się w gruzy – dochodzą do tego jeszcze niezapłacone rachunki i inne finansowe zaległości. Praca w pralni nie przynosi dostatecznych dochodów. Gdy wydaje się, że nic dobrego już nie może jej spotkać, w życiu Beth pojawia się Matthew – przystojny i szarmancki mężczyzna, który zdaje się mieć receptę na każdy jej problem. Skrywa on jednak pewien sekret…

Największym plusem powieści Evansa jest to, że pochłania się ją bardzo szybko, a lektura stanowi dobrą rozrywkę. Gorzej w warstwie tekstowej – choć pomysł jest oryginalny i momentami zaskakujący, nie do końca przekonał mnie, a czasem wręcz trącił banałem. Czego nie lubię – gdy w książkę, odbieraną na pierwszy rzut oka jako obyczajówkę, wkradają się elementy fantastyczne. Takie pomieszanie z poplątaniem, które wyrasta nagle i wydaje się absurdalne. Jednak jeśli ktoś lubi takie połączenia, książka może przypaść mu do gustu. Szkoda tylko, że czytelnik szybciej niż główna bohaterka potrafi się zorientować w sytuacji i sam dociec co skrywa Matthew. Bardzo nie lubię sytuacji, w których tokiem myślenia wyprzedzam bohaterów – odnosi się wtedy wrażenie, że coś z ich możliwościami poznawczymi jest nie tak. I jeśli jestem już przy negatywach – zakończenie także mnie nie urzekło, a więc zdenerwowało. Trudno mi tu o nim pisać, by nie zdradzić za dużo, jednak ostateczne rozwiązanie jest jak dla mnie po prostu pomyłką.

Jednak żeby nie zniechęcać Was tak bardzo, oczywiście muszę także pochwalić dzieło pana Evansa. Przyznam, że bardzo podobał mi się jego styl, sposób obrazowania i wiarygodne oddanie uczuć głównej bohaterki, jej rozterek, lęku, żalu, a także spełnienia. To powieść o miłości skomplikowanej, o budowaniu zaufania i składaniu obietnic, z których powinno się wywiązać. Dodatkowo krótkie notatki z pamiętnika Beth przy każdym z rozdziałów nadają książce poetyckiego nastroju.

Wiem, że książka „Obiecaj mi” ma wielu zwolenników, ale ja zaliczyłabym ją raczej do lektur średnich, które co prawda można przeczytać, jednak nie wyróżniają się jakoś szczególnie spośród innych.

Ocena: 4/6

niedziela, 18 grudnia 2011

Stieg Larsson: "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 18, 2011 20 komentarze

Autor: Stieg Larsson
Tytuł: "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"
Wydawnictwo: Czarna Owca
Stron: 640



"Myślę, że nie masz racji. To nie jest jakiś seryjny morderca, który naczytał się za dużo biblijnych tekstów. To tylko zwykły łajdak, który nienawidzi kobiet."


Trylogię „Millenium” szwedzkiego pisarza, Stiega Larssona, znają chyba wszyscy, przynajmniej ze słyszenia. Długo uważałam, że są to powieści dla mężczyzn i trzymałam się od nich z daleka, ale na szczęście przełamałam tę przypadkową i niczym nie potwierdzoną opinię. Ponieważ już w styczniu do kin wchodzi ekranizacja pierwszej części – książki „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” i jej zwiastun mnie zaintrygował, postanowiłam zmierzyć się z książką i była to trafna decyzja.

Sting Larsson był szwedzkim dziennikarzem, który zmarł niespodziewanie w 2004 roku, tuż przed premierą pierwszej części trylogii, a więc nie dożył jej błyskotliwego sukcesu. Najprawdopodobniej pisarz złożył w wydawnictwie od razu manuskrypt wszystkich trzech części. Ciekawostką jest również nazwisko tłumacza cyklu, Beaty Walczak-Larrson. Postanowiłam wykryć czy jest to zbieżność przypadkowa i okazuje się, że jednak tak. Tłumaczka nigdy nie poznała pisarza.

Fabuła książki oscyluje wokół tragedii sprzed lat. Dziennikarz i wydawca „Millenium”, Mikael Blomkvist, zostaje powołany przez seniora rodu Vanger, Henrika, do wykrycia mordercy jego krewnej, Harriet. Dziewczynka zaginęła czterdzieści lat wcześniej w nigdy nie wyjaśnionych okolicznościach, choć sprawą bardzo długo zajmowała się policja, a i sam Henrik poświęcił śledztwu całe życie. Mikael bierze sobie do pomocy utalentowaną Lisbeth Salander, mistrzynię researchu. Wydaje się, że przedawniona sprawa jest niemożliwa do rozszyfrowania, jednak dzięki pracy zgranego teamu wychodzą na jaw pomijane dotąd poszlaki.

O tej książce napisano już wiele, więc nie zamierzam powielać tych opinii. Mogę z ręku na sercu przyznać, że książka jest dobra i mimo znacznej ilości stron, czyta się ją wybornie i szybko. Larssonowi udało się ukuć wciągającą, wieloaspektową intrygę, a taka zagadka jest przecież podstawą dobrego kryminału. To niesamowite, że każdy, nawet drobny przypadkowy ślad może okazać się kluczem do odnalezienia prawdy. Okazuje się, że mimo czasowego dystansu sprawa nie jest beznadziejna, a dzięki głębokiemu zaangażowaniu bohaterów, można doświadczyć cudu. Na pochwałę zasługują też sylwetki dwójki głównych bohaterów i ich miażdżąca inteligencja. Na tym tle wybija się zwłaszcza aspołeczna Lisbeth – nietuzinkowa młoda kobieta, o prowokującym wyglądzie – jej ciało zdobią tatuaże i kolczyki, a ona sama jest wątłej budowy, wygląda na bardzo kruchą. Nic jednak bardziej mylnego – kiedy trzeba, z wystraszonej owieczki zamienia się w żądnego zemsty wilka. Jej geniusz i ponadprzeciętne zdolności znacznie przyspieszają tempo poszukiwań. W pierwszym tomie jej postać jest trochę zdominowana przez dziennikarza, mam jednak nadzieję, że w kolejnych sytuacja się zmieni, bowiem z pewnością sięgnę po resztę części.

Książka zaskakuje rozwiązaniem, a to w takich powieściach podstawa sukcesu. Z dobrych stron – autor złożył w niej hołd kobietom, ukazując brutalny i cyniczny świat mężczyzn, wykorzystujących słabszą płeć. Larsson skrupulatnie odnotowuje jak wiele kobiet cierpi i milczy, ile krzywd, przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej odbierają z męskich rąk. Nie boi się mówić o seksualnych dewiacjach, makabrycznych morderstwach i gwałtach. Przerywa milczenie pokazując, jak wiele złego mogą wyrządzić mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. To dobra lekcja i ostrzeżenie. Za ten gest w stronę ofiar należy mu się wielki plus.

Z minusów – książka długo się rozkręca, bowiem nasza dwójka zaczyna pracować razem dopiero gdzieś około trzysetnej strony. Także po rozwiązaniu intrygi autor ciągnie jeszcze jeden wątek, który może też nudzić. Punkt kulminacyjny mamy za sobą, emocje opadły, a wciąż pozostaje przed nami kilkadziesiąt stron. Mogą irytować też zawarte w tekście kryptoreklamy sprzętu komputerowego, którymi co rusz raczy nas autor. Prawdopodobnie pobieżna redakcja i korekta książki mogła być wywołana przedwczesną śmiercią autora, który nie zdążył dopracować swojego dzieła. Dlatego wszelkie uchybienia należy traktować z przymrużeniem oka.

Podsumowując: tak, zasiliłam grono entuzjastów tej pozycji i gdy tylko wywiążę się ze wszystkich zaległych lektur, sięgnę po więcej. No i oczywiście film obowiązkowo! Polecam, choć pewnie większość z was ma już „Millenium” za sobą ;) A może się mylę?

Ocena: 5/6

niedziela, 11 grudnia 2011

J.K. Rowling: "Baśnie Barda Beedle'a"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 11, 2011 28 komentarze



Autor: J.K. Rowling
Tytuł: "Baśnie Barda Beedle'a"
Wydawnictwo: Media Rodzina
Stron: 112


„Baśnie Barda Beedle’a to zbiór opowieści dla młodych czarodziejów i czarownic. Rodzice czytają im je na dobranoc od wielu stuleci, więc trudno się dziwić, że baśnie o skaczącym garnku czy o Fontannie Szczęśliwego Losu są uczniom Hogwartu znane równie dobrze jak dzieciom mugoli bajki o Kopciuszku czy o Śpiącej Królewnie.”

J.K. Rowling zrobiła parę lat temu świetny prezent wszystkim fanom „Harry’ego Pottera”, a ja dostałam ową książeczkę w swoje łapki właśnie teraz. Mowa tu oczywiście o „Baśniach Barda Beedle’a”, z którym to tytułem mieliśmy do czynienia w ostatnim tomie serii. Owa książeczka to zbiór baśni, jakie małym czarodziejom opowiadają ich rodzice. Harry, Ron i Hermiona zetknęli się z jedną z nich – „Opowieścią o trzech braciach” – bliżej przy okazji poszukiwania Insygniów Śmierci.

Bard Beedle żył w XV wieku, ale o nim samym wiemy niewiele – jak we wstępie pisze Rowling. Czarodziej darzył mugoli sympatią, czego odzwierciedlenie odnajdujemy w jego utworach. Jego bohaterowie to przeciętni ludzie, odznaczający się jednak pomysłowością i szlachetnością. Pomysł z opublikowaniem baśni, o których mamy wzmianki w tomach o „Harrym” był strzałem w dziesiątkę, a postać stworzona przez Rowling wydaje nam się dzięki temu autentyczna.

Niewielkiej objętości książeczka zawiera wspomnianą wcześniej baśń, a także cztery inne. Całość uzupełniona jest o odnalezione pośmiertnie komentarze Albusa Dumbledora, interpretujące każdą z opowieści. Niektóre z tych komentarzy zanudzają faktografią, inne – jak w przypadku ostatniej baśni – są bardzo interesujące. Oprócz tego mamy tu wstęp napisany przez autorkę, która wyjaśnia powody wydania książki i jej historię. I to nie jedyna gratka – Rowling dodatkowo ilustrowała cały zbiór, i choć jej rysunki to tylko czarno-białe szkice, świetnie komponują się z utworami. A żeby było wiarygodniej – książka opatrzona jest notką, że przekładu z run na język angielski dokonała Hermiona Granger, a na język polski całość przełożył znakomity Andrzej Polkowski, znany z tłumaczenia całego cyklu opowieści o Harrym.

Książka stanowi osobliwą ciekawostkę kolekcjonerską dla zapalonych miłośników „Harry’ego Pottera”, do których należę. Jest stosunkowo prosta, ale mimo wszystko urocza. Baśnie czarodziejów znacząco różnią się od tych, jakie opowiada się mugolskim dzieciom, ale tradycyjnie zawierają morał i ważne prawdy. Najbardziej podobała mi się oczywiście „Opowieść o trzech braciach”, ale pozostałe historie również zasługują na uwagę. Książkę pochłania się w godzinę, bo baśnie są krótkie, ale stanowią miłe uzupełnienie serii, która została już nieodwołalnie zakończona. Myślę, że dalsze komentarze są zbędne - do tej książeczki po prostu ma się sentyment za sprawą "Harry'ego" i to wystarcza za rekomendację.

Podsumowując, polecam miłośnikom Harry’ego, bo to kolejna okazja, by na chwilę znów zatopić się w czarodziejskim świecie. Nie można wiele oczekiwać po tej szczupłej książeczce, ale mimo to warto mieć ją na swojej półce jako odnośnik do serii. A może ktoś spróbuje czytać ją swoim dzieciom?

Ocena: 5/6

czwartek, 8 grudnia 2011

Hubert Selby Jr: "Requiem dla snu"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 08, 2011 18 komentarze



Autor: Hubert Selby Jr
Tytuł: "Requiem dla snu"
Wydawnictwo: Niebieska studnia
Stron: 304


„Obudzili się wcześniej niż zwykle z uczuciem paniki w żołądkach, pieczeniem w oczach i cieknącymi nosami, ale magiczne właściwości hery usunęły wszystkie te dolegliwości. I wcale nie było tak, że nie mogli odstawić draga, po prostu to nie była jeszcze ta chwila. Mieli za dużo roboty i źle się czuli. Kiedy tylko wyjdą na prostą, odstawią syf raz na zawsze, ale chwilowo okazjonalny strzał pomoże im się wyluzować.”


„Requiem dla snu” znałam dotąd za sprawą wstrząsającego filmu, który – nie da się ukryć – zapisał się na mojej osobistej liście pozycji „naj”. Teraz trafiła w moje ręce książka, będąca pierwowzorem – to na jej podstawie oparto tamten obraz. Film zapadł mi tak głęboko w pamięć, że czytając cały czas miałam przed oczami tamte kadry, a bohaterów książki automatycznie utożsamiałam z twarzami aktorów. Nie wiem czy to dobrze czy źle – nie lubię tej kolejności poznawania, wolę najpierw czytać książkę, no ale skoro już tak się złożyło postanowiłam uzupełnić braki.

Tematem wiodącym książki są uzależnienia. Harry i jego przyjaciel, czarnoskóry Tyrone, biorą heroinę i jednocześnie rozprowadzają ją wśród ćpunów, próbując zbić na tym interesie majątek. Obaj uważają, że są ponad swoimi klientami – biorą dla rozrywki, dla czystej przyjemności, nie wpadli w sidła nałogu. Marion, dziewczyna Harry’ego to niedoszła artystka, która mimo świetnych perspektyw również brnie w niebezpieczny związek z narkotykami. Paczka przyjaciół snuje marzenia o otwarciu kawiarenki, oczywiście – jak tylko zbije dostateczny utarg na proszku. Jednak rozprowadzając towar młodzi są w ciągłym kontakcie z niebezpieczną substancją, narażeni na jej siłę przyciągania. Jak długo zdołają się opierać?

Sara to starsza, samotna kobieta, matka Harry’ego. Jej życiową rozrywką jest oglądanie telewizji. Pewnego dnia wydaje się, że otrzymuje bilet życiowej szansy – odbiera telefon z propozycją wzięcia udziału w telewizyjnym teleturnieju. Rozemocjowana kobieta rozpoczyna drakońską dietę, mającą umożliwić jej wciśnięcie się w elegancką czerwoną sukienkę. Zabawa z tabletkami odchudzającymi przybierze nieoczekiwany obrót.

Film jest dosyć wiernym odbiciem książki i sądzę, że większość z Was na pewno go widziała. Nie przeszkadza to jednak w tym, by przeczytać książkę, która moim zdaniem jest rewelacyjna. Sam reżyser, Darren Aronofsky stwierdził „Musiałem zrobić film na podstawie tej powieści, gdyż słowa aż palą jej stronice”. I jest w tym stuprocentowa prawda. Huber Selby Jr – autor w Polsce prawie nieznany - sam długo zmagał się z biedą i odrzuceniem społecznym, dobrze więc orientował się w powziętej przez siebie tematyce. Napisał dzięki temu książkę tak prawdziwie bolesną, wiarygodną, a przy tym szokującą, że trudno o niej zapomnieć.

Kiedy wzięłam „Requiem…” po raz pierwszy do ręki i przekartkowałam książkę, od razu rzucił mi się w oczy brak zapisu dialogów. Mamy tu do czynienia z ciągłym tekstem i niewieloma akapitami. Zastanawiałam się: „Hm, czyżby nasi bohaterowie w ogóle ze sobą nie rozmawiali?” i postanowiłam zbadać ten problem. Szybko wyjaśniło się, że wprost przeciwnie, jednak w książce zastosowano ciekawą technikę – wypowiedzi bohaterów są wtopione w tekst główny, bez wyraźnego ich wyodrębnienia. Na początku można było się pogubić – kto tu z kim rozmawia, kto mówi, kiedy pada odpowiedź - jednak bardzo szybko można się przyzwyczaić do tej techniki zapisu i nawet wyróżnić kilka charakterystycznych stylów wypowiedzi bohaterów. Wydaje mi się, że takie rozwiązanie było genialnym posunięciem – podkreśla to stan bohaterów, oddaje ich narkotyczny trans. Wszystko jakby się zlewa, rozmywa, krzyżuje. Całkowita dezorientacja. Jak dla mnie pomysł na szóstkę! Poza tym autora wyróżnia również niekonwencjonalna interpunkcja i zapis nazw własnych, który tłumacz starał się oryginalnie zachować również w wersji polskiej.

Bardzo ważne jest to, że autor skupił się na drogach życiowych kilku, różniących się od siebie osób: mamy tu dojrzałą kobietę, młodego marzyciela, zmanierowaną panienkę i kolorowego mężczyznę. Wszyscy wpadają w nałóg, a my możemy prześledzić kilka historii i wyciągnąć z nich wnioski. Dla każdego bowiem przygoda zakończy się w innym miejscu, narkotyki wypiszą swój własny scenariusz. Ta powieść pokazuje, jakie spustoszenia w człowieku mogą dokonać się pod wpływem narkotyków, do czego można się posunąć, by zdobyć towar, jak płynna jest granica pomiędzy sporadycznym braniem a uzależnieniem się i jak kruche są ludzkie marzenia. To nie tylko przestroga, ale dramatyczne studium ludzkiej natury, obraz ludzkich bolączek i słabości. Na pewno nie jest to książka pogodna i przed przystąpieniem do czytania trzeba się odpowiednio przestroić, ale warto. Naprawdę warto.

Po książkę powinni przede wszystkim sięgnąć ludzie młodzi, zagrożeni nałogiem, oraz ich rodzice, ale nie tylko. To lektura dobra dla wszystkich wyczulonych na te sprawy, drapieżna i odważna, kontrowersyjna i przełamująca stereotypy.

Ocena: 6/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu
Niebieska studnia


poniedziałek, 5 grudnia 2011

Co u mnie ;)

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 05, 2011 18 komentarze
Oj dawno mnie tu - jak na mnie - nie było i niestety nie mam jeszcze recenzji, choć kończę książkę i powinna być za parę dni.

Co więc tak mnie absorbowało przez ten czas? Zmiany, zmiany, wielkie zmiany!

Dotąd mogłam sobie pozwolić na ten luksus czytania i po 15 książek miesięcznie, gdyż świeżo po obronie magistra i rzuceniu pracy okazało się, że mam masęęęęę wolnego czasu. A jak go najlepiej zagospodarować? Oczywiście przeznaczyć na to, co kocham najbardziej. Zwłaszcza, że przedtem prawie w ogóle nie miałam możliwości by posiedzieć z książką. Nadrobiłam zaległości, zaczęłam pisać bloga - tak to się wszystko zaczęło.

Ale skończyła się laba ;)

Jestem po przeprowadzce i pierwszym dniu w pracy. A żeby było piękniej - załapałam się do biblioteki. Póki co pracuję w biurze, ale myślę, że na jakąś filię też wkrótce zawitam. Także minie trochę czasu nim przyzwyczaję się do nowego rozkładu dnia (wstawanie o 6, nie o 10 :P), nowego lokum i zajęć. Bloga oczywiście nie porzucę, ale może być mnie tu mniej. W każdym razie - zmykam do książki, bo w ferworze ostatnich dni nie przeczytałam nawet strony :(

Pozdrawiam mikołajkowo :)

środa, 30 listopada 2011

M.P. Kozlowsky: "Juniper Berry i tajemnicze drzewo"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 30, 2011 15 komentarze



Autor: M.P. Kozlowsky
Tytuł: "Juniper Berry i tajemnicze drzewo"
Wydawnictwo: Esprit
Stron: 268




„Juniper była jeszcze mała, gdy jej rodzice stopniowo zaczęli się odsuwać od świata. Im bardziej byli sławni, tym bardziej samotne stawało się ich życie. Z roku na rok było coraz gorzej. W końcu jej relacja z rodzicami zaczęła przypominać rozszerzający się wszechświat; wydawało się, że dzielą ich miliony kilometrów, których nigdy nie uda im się przebyć, rosnąca nieustannie przepaść.”


Każdy z nas ma jakieś marzenia. Kariera, sława, niesłabnąca uroda, pieniądze. Albo bardziej przyziemne – wyższa ocena z jakiegoś przedmiotu, zdrowie dziecka, przyzwoita praca, upragniona książka czy też wyczekiwana randka. Ilu ludzi, tyle marzeń. Ile bylibyście w stanie poświęcić, gdyby ktoś mógł zagwarantować wam ich spełnienie? Jak wielką cenę moglibyście zapłacić, by osiągnąć to, co dotąd mieliście tylko w snach? Główna bohaterka powieści M.P. Kozlowsky’ego „Juniper Berry i tajemnicze drzewo” stanie przed takim wyborem. Tylko szybko okaże się, że – jak głosi napis z okładki książki – marzenia bywają niebezpieczne.

Juniper to rezolutna jedenastolatka, córka znanej na cały świat pary aktorów. Rodzice dziewczynki w pogoni za blaskiem fleszy zapomnieli nie tylko o niej, ale o sobie nawzajem. Goniąc za karierą zgubili część siebie. Juniper spędza dni zamknięta w okazałej willi, tęskniąc do chwil, gdy rodzice poświęcali jej swój czas, gdy dom wypełniała miłość. Błąkając się po lesie okalającym posiadłość poznaje smutnego chłopca – Gilesa. On również zaobserwował niepokojące zmiany w zachowaniu swoich rodziców – dotąd bliscy mu ludzie stali się obcy, puści, zaabsorbowani sobą. Dzieci postanawiają rozwiązać zagadkę, a trop wiedzie do starego, okazałego drzewa, którego strzeże smolisty kruk. Wkrótce okaże się, że życie rodziców obojga jest w niebezpieczeństwie, a i oni sami mogą paść łupem nieokiełznanych sił, czających się w środku. Bo spełnienie każdego marzenia ma swoją cenę…

Książka Kozlovsky’ego zaintrygowała mnie jeszcze zanim trafiła do moich rąk. Skojarzyła mi się z głośnym filmem animowanym „Koralina” (książki niestety nie czytałam) i rzeczywiście chyba coś jest w tym moim pierwszym skojarzeniu – w obu przypadkach mamy do czynienia z zagubioną dziewczynką, odnajdującą drogę do innego świata, pragnącą za wszelką cenę czuć się kochaną. Książka „Juniper Berry” mimo tych podobieństw jest jednak inna. Mamy tu dziewczynkę mogącą zapobiec katastrofie, która będzie musiała najpierw oprzeć się wielu pokusom.


Powieść skierowana przede wszystkim do młodszych czytelników – przemawia za tym niezobowiązujący, prosty język i świetne ilustracje. Bohaterką jest dziecko i to jego oczami widzimy świat – autor wiarygodnie wciela się w tę rolę. Trochę brakowało mi w tej książce pełnych, plastycznych opisów – czasem stwierdzenie, że postacie wyglądały groteskowo albo przerażająca twarz przypominała szczątki, to za mało. Autorowi nie udało się pobudzić mojej wyobraźni do działania, ale rekompensują to przepiękne grafiki autorstwa Erwina Madrida – jest on znany m.in. z grafik do Shreka 2 i Madagaskaru. Choć rysunki są czarno-białe cieszą oko i naprawdę zachwycają. Wydanie książki jest wspaniałe, a większa czcionka idealnie nadaje się do czytania dla młodszych czytelników.

„Juniper Berry” to mieszanka wybuchowa: powieści przygodowej, fantastycznej z domieszką grozy i dydaktyki. Warto czytać ją dzieciom, by zwrócić ich uwagę na poruszone w książce kwestie: problem nietolerancji, chorobliwą pogoń za sukcesem, odpowiedzialność za własne czyny, wysoką cenę, jaką trzeba zapłacić za pójście na skróty. Książka kultywuje też piękno przyjaźni, istotę rodzinnych więzi i miłości. Podczas lektury można odnaleźć w niej wiele zdań-perełek.

Pokładałam w tej książce spore nadzieje. Choć wiedziałam, że główna bohaterka jest dzieckiem, miałam w pamięci inne tytuły, gdzie wiek bohatera wcale nie sugerował przeciętnego wieku czytelnika. W przypadku „Juniper…” jednak myślę, że jestem na tę książkę już trochę za „stara”, prawdy w niej zawarte dla mnie są oczywistością. Jednak mimo wszystko spędziłam z nią miłe popołudnie i myślę, że warto bliżej zapoznać się z tą publikacją, niezależnie od wieku. A najlepiej czytać ją na głos swoim dzieciom czy wnukom. No i jest to genialny materiał na film!

Ocena: 4/6

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Esprit


wtorek, 29 listopada 2011

Russel Whitfield: "Gladiatorka"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 29, 2011 12 komentarze



Autor: Russel Whitfield
Tytuł: "Gladiatorka"
Wydawnictwo: Bullet Books
Stron: 544





„Od tej pory waszym jedynym celem jest dostarczanie rozrywki bardzo wymagającej publiczności. Tego właśnie będziemy was uczyć. Pokażemy wam, jak musicie walczyć, zabijać i stawiać czoło śmierci w cywilizowany sposób. Macie być bezwzględni posłuszne wobec mnie i innych trenerów. Jesteście niewolnicami i waszym psim obowiązkiem jest spełnianie życzeń waszych panów.”


Któż z nas nie zna historii gladiatorów, walczących o swe życie na rzymskiej arenie? Jednak bardzo niewiele do naszych czasów dotarło informacji o innym rodzaju zawodnika, kobiecie-gladiatorce. Książka R. Whitfielda „Gladiatorka” próbuje naprawić ten błąd i zaspokoić ciekawość – bohaterkami tej opowieści są dzielne, silne kobiety, które niewolnicza dola posłała na arenę. Autor opiera swoją historię na bazie autentycznej, odkrytej przez dziewiętnastowiecznych archeologów steli, przedstawiającej dwie wojowniczki, Amazon i Achillę. Powieść jest całkowicie fikcyjna, jednak próbuje odpowiedzieć na pytanie kim były dwie kobiety, które zyskały aż taką sławę i jak wyglądało ich życie.

Lysandra to spartańska kapłanka, oddająca kult bogini Atenie. Statek, którym płynie na misję tonie, a kobieta jako niewolnica trafia do domu Lucjusza Balbusa. Mężczyzna jest właścicielem jednej z największych szkół gladiatorek w Cesarstwie Wschodnim. Od chwili, gdy Lysandra trafia do niewoli, jej życie całkowicie się zmienia. Utraciła wolność i będzie musiała wraz z innymi nowicjuszkami pobierać solidny trening, by walczyć o swoje życie na arenie. Mordercze ćwiczenia jednak robią swoje – Lysandra z dnia na dzień zmienia się, a wkrótce jej praca zaczyna przynosić efekty. Bez wątpienia jest jedną z najzdolniejszych młodych uczennic i tylko od niej zależy, czy zdoła wywalczyć sobie wolność.

Książka przenosi nas w krwawe i brutalne czasy starożytne, gdzie niewolnicy byli zmuszani do pojedynków na śmierć i życie, ku uciesze tłumów. Jednak ich los tylko pozornie był nieszczęśliwy – wkrótce kobiety-gladiatorki przyzwyczajały się do zadania, które im powierzono, a nawet czerpały satysfakcję z wygranych pojedynków, a krew przeciwniczek rozpalała w nich tylko żądzę walki. Lysandra początkowo nie mogła odnaleźć się w tym barbarzyńskim świecie, jednak szybko przekonała się, że ma przywódcze predyspozycje i powinna je wykorzystać. Powieść dostarcza wielu spektakularnych opisów walk, gdzie aż roi się od zawziętości, mistrzowskich umiejętności i tak oczekiwanej przez widzów krwi. Kobiety, te – zdawać by się mogło – kruche i delikatne stworzenia, potrafią walczyć równie brutalnie jak mężczyźni. Dodatkową atrakcją są ich nagie, wysmarowane oliwą ciała, budzące żywą reakcję wśród mężczyzn. Gladiatorki są nie tylko mężne, ale i piękne. Na arenie dają prawdziwy popis swojego kunsztu i urody. Zresztą w książce nie brakuje rozwlekłych opisów stosunków seksualnych, dających wyobrażanie o temperamencie nie tylko ówczesnych mężczyzn, ale i kobiet.


Główna bohaterka opowieści, Lysandra, jest bohaterką złożoną. Budzi w czytelniku skrajne uczucia – z jednej strony współczujemy jej niewoli i krzywd, jakich doznaje, z drugiej bohaterka jest wyniosła i zimna, co prowokuje ostre kłótnie między nią a innymi gladiatorkami. Lysandra żywi głębokie przekonanie, że jest lepsza od swoich towarzyszek i nie boi się mówić o tym głośno. Trudno polubić tę dumną i pewną siebie wojowniczkę. Nie od dziś wiadomo też, że kobiety słyną z zadziornego charakteru, a kumulacja tak wielu istnień w jednej szkole sprawia, że bardzo często dochodzi między nimi do scysji. Osobiste utarczki tylko dodają całej historii smaczku.

Szkoda tylko, że język powieści jest trochę zbyt mało obrazowy. Opis czasów starożytnych wymaga od autora szerokiej wiedzy i kompetencji, by wiarygodnie oddać klimat igrzysk. Nie jestem historykiem, by rozważać, na ile odmalowane przez autora sceny są prawdopodobne, jednak czytając książkę nie odnosiłam wrażenia, że coś się ze sobą, gryzie, jest niespójne. Pisarz starał się przemycić na karty książki swoją wiedzę historyczną, odwzorować tamtejszą mentalność i język, jednak czegoś zabrakło. Bardzo podobał mi się za to pomysł z zamieszczeniem na pierwszych stronach szkiców, przedstawiających gladiatorki i różne style walki. Uruchamia to naszą wyobraźnię i pozwala sobie wyobrazić sylwetki bohaterek.

Widowiskowe pojedynki, gorący seks i to zarówno hetero- jak i homoseksualny, osobiste tragedie, smak zemsty, środowisko walecznych kobiet i ich trenerów, a nade wszystko charyzma głównej bohaterki sprawiają, że lektura tej książki na długo pozostanie w pamięci. „Gladiatora w spódnicy” polecam wszystkim żądnym wrażeń, lubiącym dramatyczny, brutalny klimat, szybką akcję i piękne kobiety!


Ocena: 5/6

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Bullet Books


piątek, 25 listopada 2011

Jodi Picoult: "Bez mojej zgody"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 25, 2011 25 komentarze



Autor:
Jodi Picoult
Tytuł: "Bez mojej zgody"
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Stron: 440



„Ostatnio zaczęłam miewać koszmary. Śni mi się, że pokrojono mnie na drobne kawałeczki, których jest tak dużo, że nie można mnie już złożyć z powrotem.”


Wiedziałam, że to będzie lektura przejmująca, rozdzierająca i bolesna – zdążyłam już trochę poznać styl pani Picoult, historie, jakie zawiera w swoich książkach i sposób ich przedstawienia, a jednak znowu się jej udało – wstrząsnęła mną i sprawiła, że na chwilę przestałam oddychać. „Bez mojej zgody” jest z pewnością jedną z lepszych książek, jakie czytałam ostatnimi czasy.

Anna żyje po to, by utrzymywać przy życiu chorą na ostrą i rzadką odmianę białaczki siostrę, Kate. U dziewczynki wykryto chorobę w wieku dwóch lat. Potrzebowała dawcy z idealną zgodnością tkankową, jednak ani rodzice, ani starszy brat nie spełniali tego warunku. Rodzice Kate podjęli dramatyczną walkę decydując się na sztuczne zapłodnienie. Wybrano zarodek z pożądanym materiałem genetycznym i tak oto na świat przyszła Anna. Od pierwszej chwili była potrzebna siostrze – krew pępowinowa była jej pierwszym darem, jednak to nie wystarczyło. Nawroty raka przykuwały Kate do łóżka co kilka lat, a Anna jako dawca allogeniczny służyła jej swoimi białymi krwinkami, szpikiem kostnym, komórkami macierzystymi. Mijają lata – Anna ma już trzynaście lat, a jej siostra potrzebuje kolejnego daru – nerki. Dziewczynka jednak po raz pierwszy buntuje się, nie chcąc poddać się przeszczepowi. Wytacza proces rodzicom, żądając usamowolnienia w kwestiach dotyczących decydowania o jej ciele. Działanie Anny wywołuje szok u wszystkich członków rodziny, a jej decyzja jest równoznaczna ze śmiercią starszej siostry. Czy dziewczynce uda się wygrać sprawę? Czy Kate umrze? Jak potoczą się dalsze losy tej rodziny? Ile można poświęcić dla drugiego człowieka? Czy rodzice mają prawo decydować za swoje dzieci? Każdy dzień przynosi nowe troski, kolejne wątpliwości…

„Dorastałyśmy razem, ale mnie tak naprawdę nigdy nie było. Istniałam tylko jako dodatek do niej.”

Picoult znów szokuje, biorąc się za bardzo kontrowersyjny temat. A przy tym, co dla niej znamienne, nie osądza, nie udziela odpowiedzi, tylko mnoży pytania. Prezentuje nam szereg postaw: oddaje głos zarówno rozdartej Annie, jak również jej rodzicom, bratu, prawnikowi czy kuratorowi procesowemu. Co typowe, głosu głównej zainteresowanej, chorej Kate, udziela na samym końcu. Możemy w ten sposób poznać uczucia, jakie targają wszystkimi osobami, zamieszanymi sprawę. Bo wytoczenie procesu wpływa nie tylko na samą Annę – odmienia także życie prawnika, odkrywa sekrety jej zagubionego brata, dzieli rodzinę. Okazuje się, że śmiertelna choroba nie jest jedynym problemem, z jakim muszą zmagać się rodzice Anny. Po drodze wychodzi na jaw wiele ukrytych sekretów. Choroba jednej dziewczynki wywiera silne konsekwencje na każdym z domowników, a my mamy okazję prześledzić je dzięki bogatej narracji.

Każdy, kto czytał już jakąś pozycję tej autorki wie, czego mniej więcej może się spodziewać. Autorka kolejny raz kreśli szczegółowe portrety bohaterów, skupia się nie tylko na wydarzeniach teraźniejszych, ale i sięga głęboko wstecz. Niektóre z tych obrazków-wspomnień wydawały mi się już trochę banalne, przerysowane, ale nie zmienia to faktu, że oddziałują na klimat całej historii. Każda z osób, jaka przewija się w tej powieści, pełni określoną rolę i zawsze jest przedstawiona w sposób jak najbardziej szczegółowy. Książkę dosłownie połyka się jednym tchem, czyta z wielkim zainteresowaniem i refleksją. Zakończenie jest miażdżące – nie mogłam pohamować łez. Przez jakiś czas byłam zła na autorkę, że pokierowała losami swoich bohaterów w taki sposób i jeszcze długo nie będę mogła się otrząsnąć, ale chyba jest w tym jakiś ukryty sens. Czytając niejednokrotnie zastanawiamy się co byśmy zrobili na miejscu Anny i jej rodziców i trudno podjąć tu jednoznaczną decyzję. Są takie sytuacje, w których każde wyjście jest złe. Są sprawy, gdzie mimo wyniku, każda strona zostaje poszkodowana.

Na podstawie książki Picoult powstał film o tym samym tytule. Zwlekałam z jego obejrzeniem, aby najpierw zapoznać się z książką i wiem już, że bezzwłocznie zabieram się za jego oglądanie. Ciekawi mnie w jaki sposób twórcy przedstawią dziewczynki i relacje, jakie je łączyły, dylematy rodziców i innych bohaterów.

Książka naprawdę warta polecenia, na długo pozostaje w pamięci. Dobra dla wszystkich, którzy szukają w powieściach intensywnych emocji, refleksji i głębokich przeżyć.

Ocena: 5/6

środa, 23 listopada 2011

John Connolly: "Księga rzeczy utraconych"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 23, 2011 17 komentarze

Autor: John Connolly
Tytuł: "Księga rzeczy utraconych"
Wydawnictwo: Niebieska studnia
Stron: 352




Nie czytałam jeszcze takiej książki. Mogłoby się wydawać, że to bajka przeznaczona dla dzieci – bohaterem „Księgi rzeczy utraconych” J. Connolly’ego jest bowiem dwunastoletni David, jednak jest zupełnie inaczej. Książkę można potraktować jako współczesną baśń dla dorosłych, intertekstualną historię, pełną literackich odniesień do bajek, legend i podań znanych nam z dzieciństwa. Autor opowiada historię miłości do książek, podsycaną wiarą w to, że każda historia jest żywa. Świat wyobraźni, w jaki przenosi nas Connolly, jest niesamowicie barwny i rozbudowany, ale zarazem zdradziecki i niebezpieczny.

John Cannolly to irlandzki pisarz, autor znanej serii kryminałów o Charlim Pakerze. „Księga rzeczy utraconych” jest jego siódmą w dorobku powieścią, niepodobną do żadnej wcześniejszej. Niedawno ukazała się w Polsce kolejna książka tego autora – „Wrota”, a z zapowiedzi wynika, że jest równie magiczna, jak „Księga…”.

David, osierocony przez matkę, z żalem obserwuje jak ojciec układa sobie życie z inną kobietą, zakłada nową rodzinę, rodzi im się syn. Chłopiec nie może zapomnieć o matce, czuje się samotny w nowym domu i wylewa swoją złość na Rose, macochę i jej synka. Do Anglii dociera II Wojna Światowa. W świecie pełnym zła i niesprawiedliwości mały chłopak przeżywa kryzys: męczą go ataki, których istoty nikt nie potrafi rozwikłać. David słyszy rozmowy książek, a kiedy zapada w sen, przenosi się do dziwnej krainy, rodem z baśni, jakie w dzieciństwie czytała mu mama. Wkrótce w opowieść wkracza zagadkowa postać Garbusa – pochylonego człowieka w zakrzywionym kapeluszu. Będzie on prowodyrem ucieczki chłopca z realnego świata, umożliwi mu przejście do swojego królestwa. Jednak podstępny Garbus ma w tym swój ukryty cel i wcale nie zależy mu na dobru chłopca.

„Zanim matka zachorowała, często mówiła Davidowi, że historie żyją swoim własnym życiem. (…) Ożywały dopiero, podczas opowiadania. Pozbawione ludzkiego głosu, który je czytał, lub pary otwartych szeroko oczu, śledzących ich bieg pod kocem przy świetle latarki, w naszym świecie nie miały prawa bytu. Przypominały nasiona w ptasim dziobie, które tylko czekają, by opaść na ziemię, lub nuty piosenki zapisane na pięciolinii, tęskniące do instrumentu, który je ożywi. Leżały uśpione w nadziei, że uda im się zaistnieć. Z chwila, gdy ktoś zaczynał je czytać, mogły zacząć się zmieniać. Mogły zakiełkować w wyobraźni i przeobrazić czytelnika. Historie pragną, by je czytano, szeptała matka Davida. Potrzebują tego. Z tego powodu zmuszają się, by przejść ze swojego świata do naszego. Chcą, byśmy obdarzyli je życiem.”

Tym, co podobało mi się najbardziej w książce, była niesłabnąca miłość do literatury – mały David niczym zapalony bibliofil kolekcjonował opasłe tomy książek, układając je w swojej biblioteczce. Po zaginionym stryju Rose odziedziczył pokój uginający się pod ciężarem innych opowieści. Chłopak zaczął z zainteresowaniem wertować nowe książki, odkrywając w nich znane wcześniej, ale przerobione historie. Wszystkie one znajdą odzwierciedlenie w innym wymiarze, do którego przeniesie się chłopak.

Czerwony Kapturek sypiający z wilkiem, znienawidzona przez krasnoludków, otyła Śnieżka, banda wilków i wilkonów, harpie, trolle i inne dziwaczne stworzenia składają się na zagadkowy świat, otwarty dla Davida. Chłopak podąża za głosem zmarłej matki, wierząc, że może ją odnaleźć. Na swojej drodze spotyka dobrych ludzi, oferujących mu pomoc i przebiegłe stwory, dybiące na jego życie. W ślad za chłopcem podąża chytry Garbus, proponujący mu pewien układ. David z jednej strony nie ufa dziwnemu mężczyźnie, z drugiej wydaje mu się, że tylko on może pomóc mu się wyrwać z tego miejsca.

Książka Connolly’ego jest po prostu magiczna! Czyta się ją wprost wybornie, jest wspaniałą rozrywką, potrafi wzruszyć, wzbudzić napięcie, rozśmieszyć, a nawet przerazić. Autor nie unika makabry i drastycznych opisów, każąc przez to małemu chłopcu gwałtownie dorosnąć. Dodatkowo pisarz mistrzowsko łączy znane historie, przeobraża je i tworzy z nich własne. Wiele tu aluzji, podtekstów, a każda historia ma drugie dno. Świat, do którego trafia David jest niepowtarzalny, po prostu oryginalny. W miarę jak podążamy za chłopcem w naszej głowie rodzi się wiele pytań dotyczących tej magicznej rzeczywistości i jej mieszkańców, a zakończenie udzieli odpowiedzi na wszystkie z nich. Bardzo ważne jest też przemiana wewnętrzna, jaka zachodzi w bohaterze podczas wędrówki – z zazdrosnego dziecka przemieni się w człowieka kierującego się wartościami.

Książka skojarzyła mi się od razu z filmem „Labirynt fauna” i jeśli go oglądaliście, możecie mieć jako takie pojęcie o klimacie opowieści. Co więcej, uwielbiam jej okładkę! Złoty bluszcz, rozrastający się na pierwszej stronie i delikatny zarys sylwetek bohaterów: Davida i Garbusa zapraszają do lektury i zapewniają wciągającą, różnorodną lekturę. Polecam wszystkim, kochającym książki i tym, którzy w zwykłym życiu pragną odnaleźć trochę magii!

Ocena: 6/6

Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu
Niebieska studnia


wtorek, 22 listopada 2011

Maggie Stiefvater: "Niepokój"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 22, 2011 16 komentarze

Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł: "Niepokój"
Wydawnictwo: Wilga
Stron: 432


„To jest opowieść o miłości. Nie wiedziałam, że istnieje tyle różnych jej rodzajów ani że może ona sprawić, iż ludzie będą robić tak nieoczekiwane rzeczy. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest tyle odmiennych sposobów na to, żeby powiedzieć „żegnaj”.


Bohaterów „Drżenia” M. Stiefvater pokochałam od razu. Wrażliwy chłopak-wilk Sam i zaradna Grace towarzyszyli mi przez pierwszy tom, by powrócić w nowej odsłonie. Kiedy „Niepokój”, druga część mroźnego cyklu, zawitała do księgarń, musiałam niezwłocznie ją kupić. I oto jest – przeczytana, spokojnie odłożona na półkę, wyczekująca ostatniej kontynuacji.

Sama i Grace zostawiliśmy w momencie, który można by opatrzyć etykietką „I żyli długo i szczęśliwie”, aby pozostawić ich dalsze losy w błogiej niewiedzy. Ponieważ ta dwójka, nad której szczęściem czyhało tyle niebezpieczeństw, wreszcie odnalazła harmonię. Ale nie… Autorka postanowiła pociągnąć tę przygodę dalej, pokazując nam co dzieje się, gdy opada magiczna kurtyna.

(uwaga! spoiler dla tych, którzy nie czytali 1. tomu)

Wyleczony Sam jeszcze nie do końca może uwierzyć w to, że pierwszy raz od wielu lat spędza zimę w ludzkiej skórze. Każdy chłodniejszy podmuch wiatru nadal niepokojąco przyspiesza bicie jego serca, jednak nic złego się nie dzieje. Sam pozostaje Samem. Po raz pierwszy w życiu czuje, że może planować swoją przyszłość, wierzy w to, że się zestarzeje, że bolesne transformacje znikły raz na zawsze. A w dodatku ma u swego boku ukochaną Grace – wydaje się, że nic już nie może pokrzyżować ich wspólnych planów. Jednak los bywa przewrotny…

(koniec spoilera)

Najpierw to z Grace zaczyna dziać się coś dziwnego – podwyższona temperatura, mdłości, wizyta w szpitalu. Później sytuacja tej pary komplikuje się jeszcze bardziej – zostają przyłapani przez rodziców Grace na nocnej schadzce i odtąd dorośli zrobią wszystko, by rozdzielić zakochanych. Tak, ci rodzice, dotąd nieobecni w życiu Grace, zrzucający na jej głowę trud utrzymania domu i własnego wychowania, teraz interweniują w jej związek i zaczynają trzymać ją pod kloszem. Bo przecież siedemnastolatka nie może jeszcze wiedzieć, co to miłość… Ale to nie wszystkie rewelacje. Zbliża się wiosna i wilki zrzucają skórę. Wśród nich są nowe osobniki, zwerbowane przez Becka. Sam, jako jego następna, musi im pomóc się przystosować do nowych warunków i ułatwić przemianę.

Świetnie czułam się odnajdując w drugim tomie serii klimat pierwszego, znów towarzysząc swoim ulubionym bohaterom i poznając nowych. Ponieważ kwestia przemian Sama nie jest już centralnym punktem opowieści, jak to było poprzednio, autorka zrezygnowała z umiejscawiania przy każdym rozdziale informacji o temperaturze. Mamy za to nowych bohaterów, którym oddaje głos – perspektywa się rozszerza. Mowa tu o znanej z pierwszej części Isabel i o Colu – nowym wilku. Sam i Cole to całkowite przeciwieństwa – ten pierwszy jest spokojny i bardzo uczuciowy, a wilcza skóra zawsze była dla niego przekleństwem, drugi bywa arogancki i pewny siebie, a wilczy los wybrał dobrowolnie. Ich wzajemne potyczki i początkowa niechęć dodają serii wyrazistości. Wreszcie pojawia się tu facet z krwi i kości, od razu wzbudzający sympatię, mimo swojego przewrotnego charakteru.

„Według pewnej japońskiej legendy, jeśli złożysz tysiąc papierowych żurawi, spełni się jedno twoje życzenie”

Początkowo książka dłużyła mi się – zanim cokolwiek zacznie się dziać, mija trochę czasu. W tym miejscu możemy bliżej przyjrzeć się bohaterom, gdyż w retrospekcjach odkrywają oni puzzle swojego życia. Ale mniej więcej od połowy powieści akcja wreszcie zaczyna gnać do przodu i dzięki temu mogę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolona z tej książki. Dostałam chyba to, czego oczekiwałam. Pisarka wpadła na świetny pomysł fabularny, który będzie miał kontynuację w trzecim tomie i ostatecznie rozwieje wszelkie wątpliwości na temat przyszłości Grace i Sama, a także innych wilków.

Okładka – dorównuje pierwszej. Jest idealnie dopasowana do treści książki, a poza tym wprost cudowna.

Jeżeli podobała Wam się część pierwsza – koniecznie sięgnijcie po drugą. Jeżeli jeszcze nie czytaliście, a lubicie poruszające książki z domieszką fantastyki – polecam!

Ocena: 5/6

poniedziałek, 21 listopada 2011

Alex Kava: "Dotyk zła"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 21, 2011 21 komentarze

Autor: Alex Kava
Tytuł: "Dotyk zła"
Wydawnictwo: Mira
Stron: 512




Wprost nie mogę się napatrzyć na okładkę „Dotyku zła” A. Kavy - urzeka mnie zdecydowanie bardziej niż jej pierwsza polska odsłona. Metaliczny kolor łańcuszka z krzyżykiem znakomicie współgra z ośnieżonym, biało-niebieskim tłem twardej okładki. I jeszcze te delikatne krople krwi i wyraźne, ostre nagłówki. Kiedy dostałam książkę i zaczęłam ją czytać liczyłam na świetną lekturę i nie zawiodłam się.

W więzieniu stanowym w Nebrasce na wykonanie wyroku śmierci czeka skazaniec, proszący o ostatnią spowiedź. Niezachwianie przekonuje, że dopuścił się tylko jednego z trzech brutalnych, zarzucanych mu morderstw na małych chłopcach. Mężczyzna zostaje stracony, ale kilka miesięcy po jego śmierci seryjny zabójca znów uderza – porywa chłopca, a później podrzuca jego martwe ciało, z wyciętym „X” na piersi. Wkrótce znika kolejne dziecko… Sprawa trafia w ręce początkującego szeryfa, Nicka Morelli i agentki specjalnej FBI Maggie O’Dell, tworzącej profile psychologiczne przestępców. Ten duet będzie musiał stoczyć dramatyczną walkę z czasem, gdyż morderca nie zamierza przerywać swojego krwawego rytuału.

Thriller czyta się jednym tchem. Często sięgając po książki traktujące o mordercach czuję lekką obawę, gdyż mam słabe nerwy, jednak czasem warto zaryzykować, jak w tym przypadku. Kava nie omija brutalnych opisów – mamy tu m.in. sceny sekcji zwłok, skrupulatnie opisujące stan martwego ciała czy opis pierwszego kontaktu z ciałem, które niezwykle silnie przeżywa młody szeryf. Jednak nie są to puste, mechaniczne opisy – dzięki ukazaniu odczuć bohaterów i ich lęków, czytelnik także czuje się pewniej. Zabójstwo dziecka w swojej istocie dodatkowo stanowi trudny temat, tym większa mobilizacja władz miasta w akcji schwytania mordercy. Rozprzestrzeniające się zło i koszmary przeplatają się jednak ze słodką chemią, jakiej ofiarą padają szeryf i agentka. Ich flirt i walka rozumu z pożądaniem dodają powieści pikanterii i sprawiają, że ja, jako kobieta, czułam się całkowicie usatysfakcjonowana podczas lektury tej mrożącej krew w żyłach historii, odnajdując coś dla siebie.


Dużym plusem tej powieści są dopracowane portrety psychologiczne postaci. Każdy z bohaterów jest indywidualny, ma określony charakter i daje swój wkład w sprawę. Chociaż autorka od samego początku sugeruje nam, kto może być zabójcą, przedstawiając czasem wydarzenia z jego punktu widzenia, kładąc nacisk na pewne cechy jego charakteru czy ubioru, to jednak tropy się zapętlają i aż do końca powieści nie możemy jednoznacznie ocenić kto jest kim. Ja sama miałam trzy typy, rozwiązanie nie zaskoczyło mnie aż tak bardzo, jednak podziwiam pisarkę, że udało jej się tak pogrywać z czytelnikiem. Kava przedstawiała także motywację mordercy, wydarzenia z jego przeszłości, które ukształtowały go i naznaczyły na całe życie. Myślę, że to bardzo ważne w powieściach tego typu – wykazanie skąd bierze się w człowieku tyle zła.

„Dotyk zła” to pierwsza z trylogii opowieści o młodej agentce FBI. W dalszych częściach będziemy mogli znów przyglądać się bystrej i atrakcyjnej O’Dell, starającej się rozwikłać najtrudniejsze sprawy. Mimo, że bohaterka na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie kruchej, delikatnej kobiety, tak naprawdę wykazuje się niezwykła odwagą i zapalczywością w swojej pracy. Na pewno sięgnę po kolejne tomy, myślę, że muszą być równie dobre.

Książkę polecam wszystkim, którzy lubią napięcie, grozę i emocje. Jest przeznaczona zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet – można w niej odnaleźć chłodny, cyniczny świat gliniarzy, walkę z bestialstwem, a także gorący romans. Czyta się szybko, z zapartym tchem, a jedno wydarzenie goni drugie. Polecam!

Ocena 5/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Harlequin & Mira


piątek, 18 listopada 2011

Izabella Frączyk: "Kobiety z odzysku"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 18, 2011 27 komentarze

Autor: Izabella Frączyk link
Tytuł: „Kobiety z odzysku” link
Wydawnictwo: Poligraf
Stron: 310




Izabella Frączyk na swojej stronie internetowej przyznaje, że od zawsze nienawidziła pisać. Jednak któregoś dnia, gdy w głowie roiło jej się od różnych ciekawostek i spostrzeżeń, usiadła i po prostu zaczęła to robić – tak powstała jej pełna humoru debiutancka powieść „Pokręcone losy Klary”, ciepło przyjęta przez czytelniczki. W tym roku ukazała się jej kolejna książka „Kobiety z odzysku”, a w przygotowaniu już następna.

Powieść „Kobiety z odzysku” jest historią trzech przyjaciółek pod trzydziestką: Gosi, Felicji i Zuzanny. Każda z nich przeżyła osobistą tragedię, związaną z mężczyzną, i teraz wybierając się na letnie wakacje do Egiptu, próbują zapomnieć o upokorzeniach. Gośka przez przypadek odkryła, że jej mąż jest bigamistą. Felicja po metamorfozie z brzydkiego kaczątka w pięknego łabędzia wychodzi za Afrykanina, brata swojej przyjaciółki. Jeszcze na studiach zachodzi w ciążę, jednak sielanka zostaje nagle przerwana. Młoda wdowa traci dziecko i nie może się otrząsnąć. Z kolei Zuzanna rozwodzi się z mężem, gdy życie z nim staje się bezskuteczną walką o potomka. Nieobliczalny mąż i jego niespełna rozumu matka nie cofną się nawet przed tym, by spróbować zapłodnić jej upośledzoną siostrę bliźniaczkę – przecież wszystko zostanie w rodzinie. Życie pisze różne scenariusze… Zmęczone niepowodzeniami przyjaciółki lądują w Egipcie. Jednak i tam nie dane im będzie odpocząć, gdyż seria niesamowitych zdarzeń nie da im nawet chwili wytchnienia.

Książka Izabelli Frączyk zapowiada się pogodnie: wydaje się, że sięgamy po pełną humoru, zaskakującą, lekką lekturę, w sam raz na chłodne zimowe dni. Owo wrażenie podkreśla ciepła, kolorowa okładka. Wydaje mi się, że druga powieść autorki na pewno trafi do tych odbiorców, którzy zachwycali się jej debiutem, bo choć nie czytałam „Pokręconych losów Klary” tematyka i styl wydają się zbliżone. Jednak w obliczu tych wszystkich optymistycznych faktów ja srogo się zawiodłam. Ale po kolei…

Tarapaty, w jakie pakują się bohaterki, sytuacje, których stają się udziałem – odnosiłam wrażenie, jakbym właśnie oglądała jakąś telenowelę. O ile czytając podobną prozę np. amerykańską jesteśmy jeszcze w stanie zaakceptować pewne wydarzenia, o tyle w przełożeniu na nasze polskie realia, wydają się one nie przystające do naszej rzeczywistości. Rozumiem kilka niecodziennych przypadków, ale ta książka w większości na nich bazuje. Tu sensacja goni sensację, bohaterowie zakochują się w sobie po kilku sekundach, a główne bohaterki mają mentalność piętnastolatek.

Jak dla mnie nie sprawdza się też styl pisarki, który jest jakby hybrydą stylu młodzieżowego i czegoś, co młodzieżowe było dekadę temu. Książka składa się głównie z dialogów i wykrzyknień, a rozmowy miedzy bohaterkami też są dziwne – opowiadają sobie one np. historie z własnego życia, tak jakby dopiero co się poznały. Reakcje na pewne wydarzenia są nieadekwatne: co robi Gośka, gdy w progu jej domu staje kobieta, podająca się za żonę jej męża? Idzie się odświeżyć, bierze ślubne pamiątki i wałkuje tamtej, że to także jej mąż, a potem jak najlepsze koleżanki przy kawie żalą się sobie, co teraz poczną. Brak tu dramaturgii, łez, żalu i złości. Podobnie jest jeszcze w kilku innych wypadkach. W tekście znalazłam też kilka drobnych błędów, które raczej są winą nieuważnej korekty. Na koniec zapisałam sobie kilka moich ulubionych powiedzonek-perełek: bije na dekiel, przekichany dzień, ale kobyła, za Chiny!, a pieron go wie, dałam sobie siana, nie trybię. Takie błyskotliwe wstawki przewijają się w tekście średnio na każdej stronie.

Choć przekonujące recenzje z tyłu książki zapewniają, że powieść „wciąga jak odkurzacz” ja niestety nie uległam jej czarowi. Trudno było mi przebrnąć przez kolejne strony z powodu męczącego stylu i przerysowanych wydarzeń. Książkę poleciłabym miłośnikom debiutanckiej powieści Frączyk, gdyż na pewno odnajdą w niej podobną rozrywkę oraz kobietom doświadczonym przez los, dla których przygody trzech przyjaciółek mogą być inspiracją i nadzieją na to, że los, nawet najgorszy, może się zawsze odwrócić.


Ocena 2,5/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serwisowi nakanapie.pl

poniedziałek, 14 listopada 2011

Jodi Picoult: "Dziewiętnaście minut"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 14, 2011 27 komentarze

Autor: Jodi Picoult
Tytuł: "Dziewiętnaście minut"
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Stron: 688


"W dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik, ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny. (…) W dziewiętnaście minut można wstrzymać świat lub ewakuować się z niego na zawsze. Dziewiętnaście minut – tyle wystarczy, żeby dopełnić zemsty".


Książka „Dziewiętnaście minut” J. Picoult wcisnęła mnie w fotel i trzymała w głębokim napięciu przez cały czas, co jest godne podziwu zważywszy na jej objętość. Autorka znana z podejmowania się kontrowersyjnych tematów i w tym wypadku zaoferowała czytelnikom koktajl emocji. Temat prześladowania w szkole, doprowadzający do krwawej masakry, nie jest wyimaginowany: znamy z mediów prawdziwe przypadki, gdzie maltretowani uczniowie potrafili sięgnąć po broń i wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Wcześniej zetknęłam się z podobnym obrazkiem tylko w filmach („Słoń”, „Nasza klasa”) i byłam przerażona i jednocześnie rozdarta wewnętrznie: śmierć niewinnych dzieci jest potworna, ale z drugiej strony mamy do czynienia z mordercą doprowadzonym do ostateczności wskutek wieloletnich szykan. I właśnie na owym rozdarciu Picoul buduje swój przejmujący dramat: nie osądza, a jedynie przedstawia nam najróżniejsze punkty widzenia i sposób, w jaki takie wydarzenia wpływają na poszczególnych ludzi.

Peter Houghton ma siedemnaście lat, chodzi do liceum. Od początków swojej kariery szkolnej doznawał krzywd i upokorzenia ze strony innych dzieci, później nastolatków. Był inny: wrażliwszy, delikatniejszy, nie zdawał sobie sprawy z tego, że odstaje. Wszelkie próby obrony: interwencja nauczycieli, rozmowy z rodzicami, odpowiadanie tym samym – były bezskuteczne. Chłopak zamknął się w sobie, w milczeniu znosząc kolejne ataki przemocy fizycznej i psychicznej. Odizolował się przenosząc się w świat wirtualny: zajął się programowaniem. W jednej z jego gier gracz porusza się po szkolnych salach, tropiąc popularnych uczniów i posyłając im kolejne kulki. Jakiś czas później Peter sam wkracza w mury swojej znienawidzonej szkoły z plecakiem naładowanym bronią i zaczyna ranić każdego, kto stanie na jego drodze. Zabija dziesięć osób, dziewiętnaście poważnie rani.

Książka Picoult jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe, autorka zadbała o wszystkie detale – przeprowadziła wiele rozmów z fachowcami, policjantami, lekarzami, zbierała informacje o rzeczywistych masakrach, rozmawiała z ofiarami. Udało jej się nie tylko skonstruować świetną powieść z galerią barwnych postaci, ale również oddać klimat tragedii, pokazać uczucia miotające zarówno ofiarami, ich rodzinami, przedstawicielami prawa jak i opinią publiczną. I najważniejsze: autorka ocenę pozostawiła nam, pokazując wszystkie punkty widzenia. Choć Peter usłyszy wyrok z ust sędziego, każdy z nas może go osądzić we własnym sercu zgodnie z sumieniem.

Młodociany morderca to postać złożona. Dokonał straszliwego czynu, ale dzięki retrospekcjom poznajemy okrutne sceny z jego życia i zaczynamy czuć, że ten potwór jest tak naprawdę zagubionym chłopcem, nie mogącym poradzić sobie z cierpieniem. Ale czy to go usprawiedliwia? Czy jest jakakolwiek szansa na uniewinnienie kogoś, kto pozbawił życia tylu młodych, mających przed sobą ciekawą przyszłość ludzi? I jak żyć z piętnem takiej tragedii?

Bardzo podobał mi się sposób prowadzenia narracji. Akacja zaczyna się w momencie dokonania się szkolnej masakry, ale zaraz potem przeskakuje siedemnaście lat wstecz: do momentu, gdy Peter dopiero przychodził na świat. Obraz poranionych uczniów, ryk wozów policyjnych i piekło, jakie spada na mieszkańców, zostaje na chwilę oddalone. Aż ciężko uwierzyć, że ten dopiero raczkujący malec może wyrosnąć na zabójcę. Później wielokrotnie dochodzi do podobnych przestawień czasowych – dzięki temu wciąż dowiadujemy się czegoś więcej, wciąż zmieniamy swój osąd, jesteśmy blisko raz Josie, dawnej przyjaciółki Petera, innym razem jego zrozpaczonych rodziców, albo prawnika, podejmującego się roli jego obrońcy. Każda z tych osób przeżywa dramat na swój sposób, ale jedno jest pewne – naznaczeni zostali chyba wszyscy mieszkańcy Sterling.

Ale temat zbrodni i kary to nie jedyny, z jakim spotkamy się w tej książce. Zgłębia ona bowiem życie zarówno uczniów szkoły średniej – dorastających w trudnych czasach, gdy popularność jest wyznacznikiem akceptacji w grupie, jak ich rodziców, nie zawsze odnajdujących kontakt z pociechami, często nieświadomych jakie sekrety skrywają pod maską dobrze ułożonego nastolatka. Mamy tu także środowisko prawnicze: dylematy sędziny Alex, której córka nie padła bezpośrednią ofiarą Petera, ale jednak jest zamieszana w sprawę, policjanta Patricka, muszącego ogarnąć ten przerażający chaos czy obrońcy, w opinii publicznej postrzeganego niczym adwokat diabła. Są też ci, którzy zginęli, ból pozostały po ich odejściu i ci, którzy zostali ranni – fizycznie i psychicznie, a koszmary tamtego dnia powracają do nich co noc. Wreszcie zdezorientowani rodzice chłopca – bo czy ktokolwiek z nas jest w stanie sobie wyobrazić, że można pod własnym dachem wychować mordercę? I jak poradzić sobie z taką wiadomością? Zaakceptować ją czy odrzucić syna?

Picoult drobiazgowo konstruuje indywidualne sylwetki bohaterów, rzeźbi ich psychikę, obdarza przeszłością, poglądami, systemem zasad i wartości. Pisarka posługuje się świetnym stylem – gdy trzeba, jest on zasadniczy i rzeczowy, innym razem znów wręcz poetycki, zmetaforyzowany, poruszający.

I jeszcze piękna okładka. Co robi dziewczyna uwieczniona na fotografii? Zaciska usta, zatyka dłońmi uszy, zamyka oczy. Nie chce słyszeć, nie chce widzieć. Cierpi, jest zrozpaczona, przerażona, zagubiona? Można ją interpretować na wiele sposobów i wszystkie będą trafne.

Książkę Picoult polecam wszystkim: nastolatkom i ich rodzicom, nauczycielom i pedagogom, osobom starszym i młodszym. Jest znakomita przestrogą do czego może doprowadzić spirala nienawiści, pokazując przy tym, że sprawca może też być ofiarą, jest również człowiekiem. Książka wywołuje skrajne emocje i każdy może odebrać ją na swój sposób. Ofiary podobnej przemocy odnajdą w Peterze cząstkę siebie, ale dostrzegą też do czego może doprowadzić podobny atak, prześladowcy może wyciszą się, zastanowią, zanim znów będą wyzywać kogoś w szkole, a rodzice więcej czasu poświęcą swoim dzieciom. Podobne przykłady można mnożyć… Polecam!

Ocena: 6/6

czwartek, 10 listopada 2011

Piotr Schmandt: "Gdański depozyt"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 10, 2011 15 komentarze

Autor:
Piotr Schmandt
Tytuł: "Gdański depozyt"
Wydawnictwo: Oficynka
Stron: 310



Wolne Miasto Gdańsk u progu drugiej wojny światowej. To właśnie w tym mieście ma swój początek intryga, w której stawką jest bezcenny skarb. Bezcenny tylko z nazwy, gdyż szybko okazuje się, że nawet tak drogocenne znalezisko ma swoją cenę. Jednak by podbić stawkę, rozmowy prowadzone przez tajemniczego pośrednika nie kończą się wyłącznie na kontaktach z Polakami. W sprawę dzień po dniu zamieszanych jest coraz więcej osób: poczciwi polscy urzędnicy, zagadkowa i nieobliczalna para, pośrednik, handlarz dziełami sztuki, wywiady kilku państw. Wszyscy oni chcą zbić jak najlepszy interes na gdańskim depozycie, i aby dotrzeć do celu nie cofną się przed niczym.

Piotr Schmandt, autor „Gdańskiego depozytu” z wykształcenia jest polonistą i teologiem. Interesuje się historią, a owo hobby z pewnością ułatwiło mu pracę nad książką. Autor bardzo skrupulatnie odmalowuje realia okresu międzywojennego. Osobiście wolę książki, których akcja toczy się współcześnie, jednak w ostatnim czasie miałam styczność już z kilkoma kryminałami, gdzie akcję umieszczono w przeszłości. Trzeba przyznać, że taki zabieg nadaje książce klimatu, aury tajemniczości i nieznanego. Wnętrze książki dzięki temu jest takie jak okładka w odcieniach sepii – surowe, chłodne i mroczne. Wszystkie te składniki składają się na interesującą całość. Mamy bowiem w „Gdańskim depozycie” owiany tajemnicą skarb, (a prawdziwe oblicze poznajemy dopiero pod koniec opowieści) i jest też pełna spisków, układów i zależności intryga z morderstwem w tle. Kolejne strony powieści mnożą zagadki, a bohaterowie są nieobliczalni – najniewinniejsza owieczka może przybrać skórę wilka.

Największym plusem tego kryminału są bohaterowie. Choć pojawia się ich całkiem sporo i czytelnik musi zwracać baczną uwagę na wszystkie nazwiska, przy odpowiednim skupieniu można szybko zorientować się kto jest kim. Mężczyźni reprezentują w większości Komisariat Generalny Rządu RP. To przyzwoici urzędnicy, postawieni w stan gotowości za sprawą podsycających ciekawość listów z niesamowitą propozycją. Kiedy sprawa staje się poważna, angażują do pomocy m.in. Jaana van Clijsa, handlarza zabytkami, mogącego ocenić wagę precjozów. Ciekawą osoba jest też Albert Ruthe, przybierający różne tożsamości. Ale na uwagę zasługują również kobiety. Cicha, konserwatywna sekretarka Wanda i jej przyjaciółka, Stanisława, pracują w biurze, gdzie ma początek całe wydarzenie. Żona Jaana od jakiegoś czasu otrzymuje anonimowe wyznania miłosne i szykuje się na spotkanie, które jednak zaskoczy ją bardziej, niż przewidywała. Maria Walter to istna femme fatale, mająca również znaczący udział w całej sprawie. Jedne z tych postaci scharakteryzowane są bardzo dokładnie, inne raczej pobieżnie, ale nie ulega wątpliwości, że każda dodaje smaczku całości, odgrywając powierzoną jej rolę. Gdybym miała zestawić z czymś tę książkę, porównałabym ją może do filmu "Rewers" - pewne sytuacje, klimat, dwuznaczność bohaterów, intrygi i lęk o własne życie, to te elementy, które łączą kryminał Schmandta z filmem w reżyserii B. Lankosza.

Czytając „Gdański depozyt” trzeba uważać, żeby się nie pogubić. Nie tylko za sprawą mnogości bohaterów, ale także dlatego, że niektórzy z nich wcielają się w kilka ról, co zauważamy dopiero po czasie. Kryminał to gęsty od aluzji i niedopowiedzeń, skomplikowany, trzyma w napięciu, jednak w zakończeniu wreszcie wszystkie zagadki zostają rozwiązane, dlatego czytelnik może być jak najbardziej usatysfakcjonowany lekturą. Posiada wszystkie wyznaczniki dobrego kryminału, co wróży mu pomyślność na rynku wydawniczym.


Ocena 4/6



Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Oficynka


środa, 9 listopada 2011

Wyniki rozdawajki!

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 09, 2011 17 komentarze
Siostra wróciła ze szkoły, także już spieszę obwieścić wyniki pierwszego na moim blogu konkursu o książkę "Spalona żywcem" :)

Do udziału zgłosiło się aż ok. 80 osób, co bardzo mnie cieszy.








Zwycięzcę wybrała moja siostra. A szczęśliwcem jest:



Magdalenardo !

Serdecznie gratuluję, zaraz spieszę poinformować o wygranej no i czekam na adres do wysyłki (na mój mail) przez tydzień.

Dziękuję też wszystkim, którzy wzięli udział w konkursie. To była niezła frajda :)

wtorek, 8 listopada 2011

Carolyn Jess-Cooke: "Zawsze przy mnie stój"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 08, 2011 18 komentarze

Autor: Carolyn Jess-Cooke
Tytuł: "Zawsze przy mnie stój"
Wydawnictwo: Otwarte
Stron: 314

Anioł Stróż – niebiańska istota, zesłana na Ziemię po to, by chronić istotę ludzką, której los jej powierzono. Czy anioły istnieją naprawdę? Czy biorą czynny udział w kształtowaniu naszej rzeczywistości? Ingerują w nasze życie? Strzegą? A może są wymysłem wyobraźni, przypadkowym przychylnym losem? Jak wyglądają? Jakiej władzy podlegają, jak silna jest ich moc i czy każdy z nas ma przypisanego sobie anioła? Pytania, nurtujące ludzkość od wieków. Powieść C. Jess-Cooke podejmuje ten temat w niekonwencjonalny sposób.

"Niektórzy Aniołowie Stróże są wysyłani na ziemię, aby strzec rodzeństwa, swoich dzieci i osób, które były im bliskie za życia. Ja wróciłam do Margot. Do samej siebie."

Margot po śmierci wraca na ziemię jako swój własny Anioł Stróż. Nie pamięta dlaczego umarła, ale wie jedno: jej życie było pasmem klęsk i niepowodzeń, naznaczone ogromnym bólem, a ona dostała szansę, by je odmienić. Obserwuje swoje pierwsze kroki na świecie, chwile, których nie zdołała zachować w pamięci – śmierć matki-narkomanki przy porodzie, odebranie młodemu ojcu praw rodzicielskich, tułaczkę po rodzinach zastępczych i piekło sierocińca. Życie małej Margot przypominało koszmar – dostała się do miejsca, gdzie poniewierano dziećmi, karano je z byle powodu, a największą torturą okazał się Grobowiec – ciemne, bogate w robactwo więzienie, do którego przepustką było złe zachowanie Margot choć ostatecznie wyrwała się z tego przedsionka piekła, już do końca życia nosiła w sobie skazę, wywołaną tamtymi traumatycznymi przeżyciami. Dorasta, ale jest naznaczona. Jako Ruth, swój Anioł Stróż, próbuje przeciwdziałać różnym zdarzeniom, zmienić ich bieg, jednak szybko przekonuje się, że czasem jej władza sprowadza się tylko do biernego obserwowania i zapewnienia, że kocha.

Przewodniczką Ruth po zaświatach jest Nan. To ona wykłada aniołowi podstawowe cztery prawa, w imię których posyłany jest na Ziemię anioł. Anioł powinien nie odstępować swojej Istoty Chronionej nawet na krok, musi ją ochraniać prowadzić rejestr wydarzeń, a nade wszystko: powinien kochać człowieka, którego los został mu powierzony. Ruth stara się wywiązać z tych zadań, jednak nie zawsze jest w stanie. Buntuje się, pragnie lepszego życia dla siebie. Odgrywanie wszystkiego od początku jest dla niej torturą, nie może patrzeć, jak powoli rujnuje życie swoje i swoich bliskich. Czasem próbuje pomóc Margot, innym razem może tylko patrzeć i modlić się o lepszy los.

Podobał mi się świat wykreowany przez autorkę. Przenikanie się sfery anielskiej z demoniczną. My, ludzie, widzimy tylko część prawdy. Wokół nas współistnieją istoty, których obecności nawet się nie domyślamy. Ciekawy był też pomysł przedstawienia Ruth: w miejscu skrzydeł anioł miał coś na kształt wodospadów, zapisujących bieg wydarzeń. Ruth ma też zdolność przenikania ciała, m.in. potrafi dojrzeć dojrzewające w łonie kobiety dziecko i obserwuje ludzkie aury. Przybrała postać dorosłej kobiety, spowitej w białą suknię, jednak gdy pokonuje kolejne szczeble w hierarchii jej strój zmienia barwę. Aniołowie mogą się ze sobą komunikować – Ruth zaprzyjaźnia się z istotami strzegącymi jej bliskich. Spotyka także demony, a z jednym z nich rozważa zawarcie paktu…

Słyszałam dużo dobrego o tej książce, dużo przychylnych opinii, wręcz zachwytów. Postanowiłam się skusić. Emocje podsyciła piękna okładka: otulona niebieskim tiulem dziewczynka i lśniące, srebrne litery, odznaczające się na błękitnym tle. Książka posiada też skrzydełka, jednak nie zostały one w pełni wykorzystane: przedstawiają tylko cytaty, brak na nich. np. sylwetki autorki. Co do treści… Książka napisana jest dobrym, poprawnym stylem. Wartka akcja wciąga bez reszty. Autorka przedstawia nam całą biografię Margot – od chwili urodzenia, poprzez małżeństwo, wychowywanie dziecka, aż do jej śmierci. Książka nie jest nudna, wzrusza i skłania do zastanowienia się nad własnym życiem, szansami i wyborami, jakie przed nami stoją. Niby wszystko pięknie, ale… No właśnie, jest jakieś „ale”. Powieść nie porwała mnie, nie uwiodła. Niektóre sytuacje wydawały mi się mocno naciągane, przesadzone. Fakt, ile okropności spotkało bohaterkę i jej rodzinę nie mieści się w głowie. Jej życie to seria pomyłek, porażek i deprawacji. Każda próba ukierunkowania losu Margot na przychylniejszą drogę spełza na niczym – kobieta jest jakby skazana na cierpienie. To, co przydarza się jej i wszystkim napotkanym przez nią osobom, w zamyśle miało pobudzać czytelnika do współczucia, wzruszać i nie pozostawiać obojętnym, jednak książka jest tak naszpikowana fatum, że w konsekwencji ten przesyt mnie zraził.

Nie dałam się oczarować pani Jess-Cooke. Jej książka mimo tego stanowi dla mnie oryginalną, nietuzinkową lekturę i nie żałuję czasu z nią spędzonego. Nie traktuję jej jednak jako działa wybitnego, które odmieniło moją świadomość. Z opowieści o aniołach polecam „Nostalgię anioła”. Trochę inne spojrzenie na los dziewczynki po jej śmierci, bardziej do mnie trafiające.

Ocena 3/6

poniedziałek, 7 listopada 2011

Guillaume Musso: "Ponieważ cię kocham"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 07, 2011 13 komentarze

Autor: Guillaume Musso
Tytuł: "Ponieważ cię kocham"
Wydawnictwo: Albatros
Stron: 304





"Zanim państwo zabiorą się do lektury, chcę poprosić o dyskrecję: proszę nie zdradzać zakończenia książki przyjaciołom!"


„Ponieważ cię kocham” G. Musso to moje drugie (po „Wrócę po ciebie”) spotkanie z tym popularnym francuskim pisarzem. O ile w przypadku poprzedniej powieści miałam jeszcze niesprecyzowane zdanie na temat tego pisarza, o tyle owe rozterki pogłębiły się wraz z kolejną lekturą. Ale o tym za chwilę.

W centrum handlowym, wskutek nieuwagi opiekunki, znika 5-letnia Layla. Jej rodzicami są: znana skrzypaczka, Nicole i światowej sławy psycholog, Mark. Śledztwo niczego nie wykazuje, mijają tygodnie i miesiące, a dziewczynka nie zostaje znaleziona. Nikt też nie zgłasza się z żądaniem okupu. Małżeństwo rozpada się. Mark, dotąd pomagający w terapiach ludzi przechodzących kryzys, teraz sam nie jest w stanie sobie pomóc. Odchodzi od żony i zaczyna wieść życie bezdomnego nędzarza. Mija pięć lat od tragedii. Nieoczekiwanie dziewczynka odnajduje się w tym samym centrum, gdzie zgubiła się wcześniej. Co działo się z Laylą przez cały ten czas? Dlaczego wróciła? Jak jej powrót wpłynie na losy bohaterów? Powrót córki to nie jedyna niespodzianka, jaka czeka na pogrążonego w żalu ojca.

Oprócz wątku głównego, w powieści mamy wiele pobocznych, równie istotnych. Alyson jest dziedziczką fortuny, prasa jednak żeruje na niej z innego powodu: młoda kobieta co rusz wywołuje jakiś skandal i jest pożywką dla brukowców. Evie wychowywała się w trudnych warunkach, walcząc o przeszczep wątroby dla chorej matki, byłej alkoholiczki. Po jej śmierci, pragnie tylko jednego – zemsty. Connor wyrósł w biednych dzielnicach, przyjaźniąc się z Markiem. W dzieciństwie przeszedł piekło – przez lata dochodził do siebie po straszliwej napaści, której padł ofiarą. Teraz jest psychologiem i pomaga innym, jednak koszmary przeszłości nie dają mu spokoju.

Musso ma bardzo charakterystyczny styl prowadzenia swoich opowieści: krótkie rozdziały oznacza różnymi sentencjami, cytatami, które czerpie ze swoich lektur i filmów. Czas i miejsce akcji oznacza krótkimi notami („Grudzień 2006”, „Ta sama noc. Piąta rano”, „Dzisiaj. Na pokładzie samolotu. 18.30”, „Las Vegas, Nevada. Październikowy wieczór. Dwa lata wcześniej.”). Jest to o tyle ważne, że pisarz uwielbia retrospekcje: czasem miałam wrażenie, że większość akcji dzieje się w przeszłości, bohaterowie nałogowo wracają do swoich wspomnień, co czasem wpływa niekorzystnie na lekturę. Zapominamy bowiem o bieżących wydarzeniach, wpadamy w czasową pułapkę i musimy poświęcić trochę uwagi na uporządkowanie wydarzeń według ich chronologii. Te migawki odbywają się też na kilka sposobów: czasem to po prostu monolog bohatera, wspomnienie, czasem w sposób bardziej nowatorski: przez np. przedstawianie prasowych artykułów.

Pisarz wprowadza w swoją opowieść bardzo wiele złożonych postaci. Ich historie momentami stają się przerysowane, nadzwyczajne, wręcz nieprawdopodobne. Musso lubi serwować nam wzruszenia, niebezpiecznie ocierając się o banał. Losy tak wielu osób zazębiają się, krzyżują ze sobą wręcz z niemożliwą przypadkowością. Ale mimo tych wszystkich usterek czytelnik daje się porwać historii, może przymknąć oko na wszystkie ozdobniki i zżyć się z bohaterami i ich dramatycznymi losami. Zaskakujące zakończenie to także domena autora i jeden z walorów powieści. Szczerze mówiąc długo nie spodziewałam się takiego rozwiązania, dopiero pod koniec coś zaczęło mi świtać w głowie.

Podsumowując – nadal nie wiem jak ocenić twórczość G. Musso. Niewątpliwie jego powieści mają w sobie to „coś”, zatrzymują, poruszają i przykuwają uwagę. Dużym plusem są tu także barwne postacie, nieoczekiwane zakończenie i świetna, wartka akcja. Ale z drugiej strony niektóre motywy są powtarzalne, nudne, nieprawdopodobne, a styl jednej powieści za bardzo przypomina drugą. Mimo wszystko sięgnę na pewno jeszcze po inne dzieła tego pana, żeby sprecyzować i ugruntować swoje zdanie.

Ocena 4/6
 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon