środa, 28 grudnia 2011

Kelly Creagh: "Nevermore"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 28, 2011 23 komentarze

Autor: Kelly Creagh
Tytuł: "Nevermore"
Wydawnictwo: Jaguar
Stron: 456




"Naucz się budzić w swoich snach, Isobel! Inaczej wszyscy będziemy zgubieni".



Powiem tak: ostatni raz ulegam opinii otoczenia i sięgam po książkę z tak wielkimi nadziejami widząc, że wszyscy wokół wychwalają ją pod niebiosa. Właśnie z powodu takiego odbioru jak i – nie da się ukryć – oszałamiającej kampanii reklamowej nastawiłam się na to, że „Nevermore” K. Creagh będzie odkryciem tego roku i zwali mnie z nóg. Niestety, nie pierwszy już raz, srogo się zawiodłam.

Isobel i Varena różni wszystko. Ona jest popularną czidliderką, czyli zgodnie ze stereotypem – blondynką machającą różowymi pomponami w trakcie rozgrywek meczów futbolowych, w których grywa jej przystojny i napakowany chłopak. Isobel należy do ekskluzywnej paczki, czas po szkole spędza na imprezach i nie wie, na jakie studia chciałaby składać papiery. Varen z kolei jest antyspołecznym odludkiem o mrocznym wyglądzie – jak na gota przystało ubiera się tylko na czarno, twarz zasłania mu ciemna grzywka w stylu emo, wargę zdobi kolczyk, a palce pierścienie. Chłopak trzyma się na uboczu, ale kiedy tych dwoje połączy szkolny projekt, Isobel będzie miała okazję bliżej go poznać i zrozumieć, że skrywa on więcej sekretów, niż zdołałaby ogarnąć umysłem. Nieodłączny notatnik Varena pełen jest zapisków wykonanych charakterystycznym fioletowym tuszem, a on sam zafascynowany osobą Edgara Allana Poego – pisarza, o którym ta dwójka tworzy prezentację – uchyla drzwi do innego, niebezpiecznego świata.

Na plus tej powieści mogę przede wszystkim wysunąć kreację Varena – choć pisarce nie udało się uniknąć momentami schematycznego przedstawienia bohatera, to jednak Varen ma w sobie potencjał. Jego sarkastyczne uwagi, poczucie humoru i enigmatyczność, która otacza jego postać sprawiają, że niejednej nastolatce może szybciej zabić serce. To chłopak, którego chciałoby się poznać – chociaż jest nieszczęśliwy i może sprawiać wrażenie odpychającego, przy bliższym poznaniu zyskuje, ma w sobie to „coś”. Między bohaterami wyraźnie widać oddziaływanie chemii i to podobało mi się najbardziej – nie rzucają w swoją stronę pustych, czułych słówek, ale po prostu przekomarzają się i droczą – w ten sposób między tą dwójką po prostu iskrzy i miło na to popatrzeć. Do plusów zaliczam też wydanie tej książki – jest przepiękne i wielkie brawa dla grafika. Kruk z okładki po prostu ma coś w sobie i nie można oderwać od niego wzroku.

Dalej będzie troszkę gorzej….

Książka niestety jest nierówna i niespójna. Początkowo uwiódł mnie styl autorki – jej język, w porównaniu do większości powieści z gatunku paranormali, jest dopracowany i barwny, ale w pewnym momencie jej powtarzające się przegadane porównania i próba upoetyzowania języka zaczynają nużyć. Dialogi – to jakiś koszmar. Oczywiście jest wiele zabawnych, inteligentnych rozmów, ale przede wszystkim dialogów jest tutaj za mało. Odnosi się wrażenie, jakby bohaterowie nie mieli czasu ze sobą rozmawiać. I paradoksalnie dochodzi do sytuacji, gdy Isobel i Varen umawiają się po szkole, by porozmawiać, a ostatecznie dziewczyna zostaje np. tylko odwieziona do domu i szybko ucieka. Tak samo w scenie, gdy chłopak zakradł się specjalnie na dach jej domu, by dostać się do pokoju Isobel przez okno, a gdy wreszcie mogą spokojnie pogadać – Varen musi już iść. Takich scen jest dużo, dużo więcej i nie mogłam zrozumieć ich funkcji. Isobel nie może porozmawiać z Varenem o nadprzyrodzonych zjawiskach, którym ulega, bo chłopak zawsze ją zbywa słowem „później”. Tak samo dzieje się, gdy do akcji wkracza tajemniczy Reynolds – mężczyzna, będący łącznikiem między dwoma światami, również nigdy nie ma czasu wytłumaczyć Isobel co się dzieje wokół niej. W rezultacie książka jest jednym wielkim nieporozumieniem – niewiadome się mnożą, a nikt nie potrafi ich rozjaśnić. Pewne wydarzenia wydają się też nielogiczne, wyrwane z kontekstu, oderwane od całości. W dodatku bohaterowie od połowy książki są rozdzieleni, więc nawet jeśli zapowiadał się nam świetny romans, to szybko możemy pozbyć się złudzeń.

Ale co zirytowało mnie najbardziej? Zakończenie. Gdybym wiedziała, że książka urywa się po prostu w połowie, będąc pretekstem do napisania kolejnej części, nigdy bym po nią nie sięgnęła. Ja widzę powieść tak – ma początek, rozwinięcie i widoczne zakończenie. Ta książka nie ma dla mnie żadnego sensu, ponieważ tylko mnoży znaki zapytania i urywa się w najgorszym momencie. Oczywiście, będzie kontynuacja, ale moim zdaniem jeśli autorka chciała podzielić tak opowieść o Isobel i Varenie, powinna wydać obie części jako oddzielne tomy, ale jednego wydania. Jeżeli coś czytam, chcę się czuć usatysfakcjonowana z lektury. W tym wypadku odnoszę wrażenie, że poświęciłam czas pustej lekturze.

Kelly Creagh przy pisaniu „Nevermore” inspirowała się twórczością wybitnego amerykańskiego romantyka, Edgara Allana Poe, i pisząc o książce nie można pominąć jego osoby. W Polsce Poe jest mniej znany, nie "przerabia" się go w szkołach, jednak w amerykańskiej świadomości jest kimś w rodzaju naszego Mickiewicza. Niezwykły życiorys pisarza, fantastyczne dzieła i spekulacje dotyczące okoliczności śmierci są dla Creagh punktem wyjścia do stworzenia swojej historii. Mam mieszane uczucia co do tego zabiegu… Nie da się ukryć, że Creagh wplata w „Nevermore” wiele utworów Poego, przytaczając je we fragmentach, a nawet w całości. Co więcej, buduje na jednym z opowiadań oniryczną rzeczywistość Varena – nie chcę powiedzieć brzydko, że „zżyna” z Poego, ale na pewno nie tworzy nic oryginalnego. Wykorzystuje także inne wycinki z jego biografii – w ten sposób narodziła się osoba Reynoldsa. Rozumiem, że pisarka, sama zafascynowana Poem, chciała stworzyć powieść, w której przedstawiła swoją wizję ostatnich dni pisarza, jednak był to zabieg ryzykowny i nie wszystkim może się spodobać. Należę raczej do tych, którzy uznają „Nevermore” za pewnego rodzaju zbezczeszczenie dorobku wielkiego pisarza i będą raczej skonfundowani niż zachwyceni. Ale cóż… Może to jedyny sposób, by przyciągnąć młodzież do sięgnięcia po literaturę piękną?

Wiem, że większość z Was i tak sięgnie po „Nevermore” lub już ją przeczytało, ale to dobrze, dzięki temu będziecie mogli na własnej skórze zbadać jej strukturę. Zdaję sobie sprawę, że nie pierwszy raz krytykuję coś, co większości się podoba, ale miałam też już okazję zauważyć, że nie jestem w tej opinii odosobniona. Będę się więc jej trzymać, choć można się ze mną nie zgodzić. A może po prostu taka fantastyka jednak nie jest dla mnie. Nie wiem, mogę tylko powiedzieć, że naprawdę wiele sobie obiecywałam po tej pozycji i znów nie dostałam tego, na co miałam nadzieję.

Ocena 3/6

czwartek, 22 grudnia 2011

John Connolly: "Wrota"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 22, 2011 25 komentarze



Autor:
John Connolly
Tytuł: "Wrota"
Wydawnictwo: Niebieska studnia
Stron: 302




„Ale w podobny sposób, w jaki nabierały konkretnych kształtów planety, i wieloryby, i papużki, i wy sami, w najmroczniejszym z mrocznych miejsc formowało się także Zło. Stało się to w okresie, kiedy powierzchnia Ziemi zaczęła stygnąć, kiedy płyty tektoniczne zaczęły się przemieszczać, a na naszej planecie pojawiło się w końcu życie. Wówczas Zło znalazło sobie cel dla wyładowania swojej wściekłości.”



Po znakomitej „Księdze rzeczy utraconych” Johna Connolly’ego postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę tego autora – „Wrota”. Początkowo wydawało mi się, że w drugiej powieści odnajdę wiele podobieństw do poprzedniej, ostatecznie autor po raz kolejny w roli głównego bohatera obsadza małego chłopca, wplątując go w całą serię nadprzyrodzonych zjawisk, jednak zbieżności na tym się kończą. „Wrota” to książka całkiem inna, pełna humoru i ciekawostek naukowych, daleka od wywołującej koszmary „Księgi”.

Jedenastoletni Samuel podgląda seans spirytystyczny sąsiadów, podczas którego dochodzi do niekontrolowanych zdarzeń. Chłopak jest świadkiem uchylenia się drzwi do innego wymiaru – w czeluściach portalu kolejno znikają wszyscy uczestnicy rytuału, sprowadzając tym samym na Ziemię zło. Wkrótce okazuje się, że niestabilne wciąż przejście szykowane jest dla całej hordy demonów, z Jego Złowrogością na czele. Mieszkańcy Piekła bowiem chcą sobie podporządkować naszą planetę. Samuel usiłuje zapobiec tragedii, jednak nikt nie chce słuchać małego chłopca obdarzonego –zdaniem dorosłych – zbyt bujną wyobraźnią.

Connolly dokonał niemożliwego – grając z konwencją przeobraził – wydawało by się - makabryczną powieść o zalęganiu się zła w świecie w znakomitą komedię. Ta książka naprawdę bawi, głównie dzięki lotnemu językowi pisarza i jego zgrabnym porównaniom. W odróżnieniu od „Księgi…” makabry jest tu naprawdę mało, choć nie brak obrazowych opisów różnorakich demonów i ich oddziaływań. Jednak Connolly wyczarował świat, w którym obok złowieszczych, siejących zniszczenie zjaw istnieją też potwory tchórzliwe, zaliczające swój nieudolny „pierwszy raz” w straszeniu. Wyjaskrawienie takich skrajności wywołuje uśmiech na twarzach czytelników i sprawia, że faktyczne Zło przestaje być takie straszne. Takim budzącym sympatię duchem-pechowcem jest na przykład Głumb, Dopust Pięciu Bóstw. Skazany na banicję nieoczekiwanie trafia do świata ludzi i odkrywa niezwykłe uroki szybkiej jazdy samochodowej. Ta poczciwa, budząca raczej humor, nie lęk, postać wprowadza w świat wykreowany przez Connolla jeszcze więcej żartu, odgrywając przy tym znacząca rolę w finale.

Za co jeszcze należą się pisarzowi laury – za stworzenie błyskotliwego narratora, który daje popis w przypisach. Tak, bo przypisy są tutaj integralną częścią opowieści, stanowią oryginalny dodatek. Pełne dowcipu, ironii i trafnych spostrzeżeń, a zarazem pouczające notatki są świetnym komentarzem do całości. Connolly wplata w tekst wiele nowinek technicznych, wiedzy z takich dziedzin jak matematyka, fizyka i astronomia, a robi to w taki sposób, że najtrudniejsze terminy okazują się być bardzo proste „w obsłudze”.

Książka przeznaczona jest tym razem także dla młodszych czytelników, którzy mogą utożsamiać się z Samuelem i jego przyjaciółmi. Dostosowany do mentalności dziecka narrator przypadnie do gustu także starszym czytelnikom – ci wyłapią dodatkowe smaczki jego narracji. Lektura tej książki ma służyć przede wszystkim rozrywce, wszak to kawałek naprawdę świetnej zabawy, która przy okazji pełni również funkcję dydaktyczną. Ogromnie polecam wszystkim, którzy szukają czegoś na poprawę humoru czy po prostu mają ochotę zrelaksować się przy książce.

Ocena: 5/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu Niebieska studnia


środa, 21 grudnia 2011

Stosiki świąteczne :)

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 21, 2011 16 komentarze
Dziś troszkę stosikowych zaległości, czyli mała fotorelacja z moich małych zbiorów, bo dawno nic nie było ;)

Na pierwszym miejscu mój wymarzony prezent świąteczny, który udało mi się wybłagać i dostałam go już trochę wcześniej ;) Teraz grzecznie czeka na swoją kolej do czytania :)


Dalej trochę moich zakupowych cudów i jedna książka ("Wrota") do recenzji:


Kolejne zdjęcie to miła niespodzianka od wortalu Granice.pl :) Niestety serię "Drżenie" i "Niepokój" miałam już u siebie, bo bardzo mi się podoba, ale może uda mi się je wymienić na coś fajnego. Poza tym w paczce znajdował się też widoczny na zdjęciu e-book i zestaw zakładek. Naprawdę fajna przesyłka :)


Dalej - tak jak i inni recenzenci zostałam obdarowana piękną kartką i gwiazdką od wydawnictwa Harlequin ;)





I na sam koniec - nie mogę już narzekać, że nigdy nic nie wygrywam w blogowych wygrywajkach, gdyż zaliczyłam swój "pierwszy raz" na blogu notatnik kulturalny z czego też bardzo się cieszę.


No i to chyba wszystko. Mam jeszcze kilka książek z biblioteki, ale nie chciało mi się już pstrykać im fotki (i przepraszam za jakość, ale robione wieczorem). Ogólnie staram się teraz wygrzebać z zaległości i ograniczyć nadchodzenie nowości :P

A na koniec wpisu życzę wszystkim wesołych świąt i wielu czytelniczych dobrych wrażeń :)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Richard Paul Evans: "Obiecja mi"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 19, 2011 17 komentarze


Autor:
Richard Paul Evans
Tytuł: "Obiecaj mi"
Wydawnictwo: Znak
Stron: 296




„W zamkniętych na klucz i ukrytych w szafie szkatułkach przechowuję dwa naszyjniki. Są podarunkami od dwóch mężczyzn. Oba naszyjniki są piękne i oba są cenne, nie noszę jednak żadnego z nich – jednego z powodu złamanej obietnicy, drugiego z powodu obietnicy dotrzymanej. Chcę, abyście czytając moją opowieść, pamiętali o jednej rzeczy. Że pomimo całego bólu – przeszłego, obecnego oraz tego, który jeszcze nadejdzie – postąpiłabym dokładnie tak samo. Oraz o tym, że czasu, który spędziłam z tym mężczyzną, nie oddałabym za nic – z wyjątkiem tego, za co, ostatecznie, go oddałam.”

Oj, chciałam przeczytać książkę R.P. Evansa odkąd tylko ujrzałam jej elektryzującą okładkę – a moje pragnienie podsycały tylko kolejne recenzje i konkursy związane z tym tytułem. Miałam szczęście – do mojej biblioteki przyszła akurat dostawa nowości i od razu wypatrzyłam wśród nich „Obiecaj mi”. Tak oto weszła w moje posiadanie.

Główną bohaterką powieści, a zarazem narratorką, jest Beth. Poznajemy ją w bardzo trudnym dla niej czasie: kobieta dowiaduje się, że jej mąż ją zdradzał, jej córka zaczyna chorować i nikt nie potrafi skojarzyć jej symptomów z właściwą chorobą, co więcej – mąż Beth wkrótce też podupada na zdrowiu – wykryto u niego raka w ostatnim stadium. Jej życie wali się w gruzy – dochodzą do tego jeszcze niezapłacone rachunki i inne finansowe zaległości. Praca w pralni nie przynosi dostatecznych dochodów. Gdy wydaje się, że nic dobrego już nie może jej spotkać, w życiu Beth pojawia się Matthew – przystojny i szarmancki mężczyzna, który zdaje się mieć receptę na każdy jej problem. Skrywa on jednak pewien sekret…

Największym plusem powieści Evansa jest to, że pochłania się ją bardzo szybko, a lektura stanowi dobrą rozrywkę. Gorzej w warstwie tekstowej – choć pomysł jest oryginalny i momentami zaskakujący, nie do końca przekonał mnie, a czasem wręcz trącił banałem. Czego nie lubię – gdy w książkę, odbieraną na pierwszy rzut oka jako obyczajówkę, wkradają się elementy fantastyczne. Takie pomieszanie z poplątaniem, które wyrasta nagle i wydaje się absurdalne. Jednak jeśli ktoś lubi takie połączenia, książka może przypaść mu do gustu. Szkoda tylko, że czytelnik szybciej niż główna bohaterka potrafi się zorientować w sytuacji i sam dociec co skrywa Matthew. Bardzo nie lubię sytuacji, w których tokiem myślenia wyprzedzam bohaterów – odnosi się wtedy wrażenie, że coś z ich możliwościami poznawczymi jest nie tak. I jeśli jestem już przy negatywach – zakończenie także mnie nie urzekło, a więc zdenerwowało. Trudno mi tu o nim pisać, by nie zdradzić za dużo, jednak ostateczne rozwiązanie jest jak dla mnie po prostu pomyłką.

Jednak żeby nie zniechęcać Was tak bardzo, oczywiście muszę także pochwalić dzieło pana Evansa. Przyznam, że bardzo podobał mi się jego styl, sposób obrazowania i wiarygodne oddanie uczuć głównej bohaterki, jej rozterek, lęku, żalu, a także spełnienia. To powieść o miłości skomplikowanej, o budowaniu zaufania i składaniu obietnic, z których powinno się wywiązać. Dodatkowo krótkie notatki z pamiętnika Beth przy każdym z rozdziałów nadają książce poetyckiego nastroju.

Wiem, że książka „Obiecaj mi” ma wielu zwolenników, ale ja zaliczyłabym ją raczej do lektur średnich, które co prawda można przeczytać, jednak nie wyróżniają się jakoś szczególnie spośród innych.

Ocena: 4/6

niedziela, 18 grudnia 2011

Stieg Larsson: "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 18, 2011 20 komentarze

Autor: Stieg Larsson
Tytuł: "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"
Wydawnictwo: Czarna Owca
Stron: 640



"Myślę, że nie masz racji. To nie jest jakiś seryjny morderca, który naczytał się za dużo biblijnych tekstów. To tylko zwykły łajdak, który nienawidzi kobiet."


Trylogię „Millenium” szwedzkiego pisarza, Stiega Larssona, znają chyba wszyscy, przynajmniej ze słyszenia. Długo uważałam, że są to powieści dla mężczyzn i trzymałam się od nich z daleka, ale na szczęście przełamałam tę przypadkową i niczym nie potwierdzoną opinię. Ponieważ już w styczniu do kin wchodzi ekranizacja pierwszej części – książki „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” i jej zwiastun mnie zaintrygował, postanowiłam zmierzyć się z książką i była to trafna decyzja.

Sting Larsson był szwedzkim dziennikarzem, który zmarł niespodziewanie w 2004 roku, tuż przed premierą pierwszej części trylogii, a więc nie dożył jej błyskotliwego sukcesu. Najprawdopodobniej pisarz złożył w wydawnictwie od razu manuskrypt wszystkich trzech części. Ciekawostką jest również nazwisko tłumacza cyklu, Beaty Walczak-Larrson. Postanowiłam wykryć czy jest to zbieżność przypadkowa i okazuje się, że jednak tak. Tłumaczka nigdy nie poznała pisarza.

Fabuła książki oscyluje wokół tragedii sprzed lat. Dziennikarz i wydawca „Millenium”, Mikael Blomkvist, zostaje powołany przez seniora rodu Vanger, Henrika, do wykrycia mordercy jego krewnej, Harriet. Dziewczynka zaginęła czterdzieści lat wcześniej w nigdy nie wyjaśnionych okolicznościach, choć sprawą bardzo długo zajmowała się policja, a i sam Henrik poświęcił śledztwu całe życie. Mikael bierze sobie do pomocy utalentowaną Lisbeth Salander, mistrzynię researchu. Wydaje się, że przedawniona sprawa jest niemożliwa do rozszyfrowania, jednak dzięki pracy zgranego teamu wychodzą na jaw pomijane dotąd poszlaki.

O tej książce napisano już wiele, więc nie zamierzam powielać tych opinii. Mogę z ręku na sercu przyznać, że książka jest dobra i mimo znacznej ilości stron, czyta się ją wybornie i szybko. Larssonowi udało się ukuć wciągającą, wieloaspektową intrygę, a taka zagadka jest przecież podstawą dobrego kryminału. To niesamowite, że każdy, nawet drobny przypadkowy ślad może okazać się kluczem do odnalezienia prawdy. Okazuje się, że mimo czasowego dystansu sprawa nie jest beznadziejna, a dzięki głębokiemu zaangażowaniu bohaterów, można doświadczyć cudu. Na pochwałę zasługują też sylwetki dwójki głównych bohaterów i ich miażdżąca inteligencja. Na tym tle wybija się zwłaszcza aspołeczna Lisbeth – nietuzinkowa młoda kobieta, o prowokującym wyglądzie – jej ciało zdobią tatuaże i kolczyki, a ona sama jest wątłej budowy, wygląda na bardzo kruchą. Nic jednak bardziej mylnego – kiedy trzeba, z wystraszonej owieczki zamienia się w żądnego zemsty wilka. Jej geniusz i ponadprzeciętne zdolności znacznie przyspieszają tempo poszukiwań. W pierwszym tomie jej postać jest trochę zdominowana przez dziennikarza, mam jednak nadzieję, że w kolejnych sytuacja się zmieni, bowiem z pewnością sięgnę po resztę części.

Książka zaskakuje rozwiązaniem, a to w takich powieściach podstawa sukcesu. Z dobrych stron – autor złożył w niej hołd kobietom, ukazując brutalny i cyniczny świat mężczyzn, wykorzystujących słabszą płeć. Larsson skrupulatnie odnotowuje jak wiele kobiet cierpi i milczy, ile krzywd, przemocy fizycznej, psychicznej i seksualnej odbierają z męskich rąk. Nie boi się mówić o seksualnych dewiacjach, makabrycznych morderstwach i gwałtach. Przerywa milczenie pokazując, jak wiele złego mogą wyrządzić mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. To dobra lekcja i ostrzeżenie. Za ten gest w stronę ofiar należy mu się wielki plus.

Z minusów – książka długo się rozkręca, bowiem nasza dwójka zaczyna pracować razem dopiero gdzieś około trzysetnej strony. Także po rozwiązaniu intrygi autor ciągnie jeszcze jeden wątek, który może też nudzić. Punkt kulminacyjny mamy za sobą, emocje opadły, a wciąż pozostaje przed nami kilkadziesiąt stron. Mogą irytować też zawarte w tekście kryptoreklamy sprzętu komputerowego, którymi co rusz raczy nas autor. Prawdopodobnie pobieżna redakcja i korekta książki mogła być wywołana przedwczesną śmiercią autora, który nie zdążył dopracować swojego dzieła. Dlatego wszelkie uchybienia należy traktować z przymrużeniem oka.

Podsumowując: tak, zasiliłam grono entuzjastów tej pozycji i gdy tylko wywiążę się ze wszystkich zaległych lektur, sięgnę po więcej. No i oczywiście film obowiązkowo! Polecam, choć pewnie większość z was ma już „Millenium” za sobą ;) A może się mylę?

Ocena: 5/6

niedziela, 11 grudnia 2011

J.K. Rowling: "Baśnie Barda Beedle'a"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 11, 2011 28 komentarze



Autor: J.K. Rowling
Tytuł: "Baśnie Barda Beedle'a"
Wydawnictwo: Media Rodzina
Stron: 112


„Baśnie Barda Beedle’a to zbiór opowieści dla młodych czarodziejów i czarownic. Rodzice czytają im je na dobranoc od wielu stuleci, więc trudno się dziwić, że baśnie o skaczącym garnku czy o Fontannie Szczęśliwego Losu są uczniom Hogwartu znane równie dobrze jak dzieciom mugoli bajki o Kopciuszku czy o Śpiącej Królewnie.”

J.K. Rowling zrobiła parę lat temu świetny prezent wszystkim fanom „Harry’ego Pottera”, a ja dostałam ową książeczkę w swoje łapki właśnie teraz. Mowa tu oczywiście o „Baśniach Barda Beedle’a”, z którym to tytułem mieliśmy do czynienia w ostatnim tomie serii. Owa książeczka to zbiór baśni, jakie małym czarodziejom opowiadają ich rodzice. Harry, Ron i Hermiona zetknęli się z jedną z nich – „Opowieścią o trzech braciach” – bliżej przy okazji poszukiwania Insygniów Śmierci.

Bard Beedle żył w XV wieku, ale o nim samym wiemy niewiele – jak we wstępie pisze Rowling. Czarodziej darzył mugoli sympatią, czego odzwierciedlenie odnajdujemy w jego utworach. Jego bohaterowie to przeciętni ludzie, odznaczający się jednak pomysłowością i szlachetnością. Pomysł z opublikowaniem baśni, o których mamy wzmianki w tomach o „Harrym” był strzałem w dziesiątkę, a postać stworzona przez Rowling wydaje nam się dzięki temu autentyczna.

Niewielkiej objętości książeczka zawiera wspomnianą wcześniej baśń, a także cztery inne. Całość uzupełniona jest o odnalezione pośmiertnie komentarze Albusa Dumbledora, interpretujące każdą z opowieści. Niektóre z tych komentarzy zanudzają faktografią, inne – jak w przypadku ostatniej baśni – są bardzo interesujące. Oprócz tego mamy tu wstęp napisany przez autorkę, która wyjaśnia powody wydania książki i jej historię. I to nie jedyna gratka – Rowling dodatkowo ilustrowała cały zbiór, i choć jej rysunki to tylko czarno-białe szkice, świetnie komponują się z utworami. A żeby było wiarygodniej – książka opatrzona jest notką, że przekładu z run na język angielski dokonała Hermiona Granger, a na język polski całość przełożył znakomity Andrzej Polkowski, znany z tłumaczenia całego cyklu opowieści o Harrym.

Książka stanowi osobliwą ciekawostkę kolekcjonerską dla zapalonych miłośników „Harry’ego Pottera”, do których należę. Jest stosunkowo prosta, ale mimo wszystko urocza. Baśnie czarodziejów znacząco różnią się od tych, jakie opowiada się mugolskim dzieciom, ale tradycyjnie zawierają morał i ważne prawdy. Najbardziej podobała mi się oczywiście „Opowieść o trzech braciach”, ale pozostałe historie również zasługują na uwagę. Książkę pochłania się w godzinę, bo baśnie są krótkie, ale stanowią miłe uzupełnienie serii, która została już nieodwołalnie zakończona. Myślę, że dalsze komentarze są zbędne - do tej książeczki po prostu ma się sentyment za sprawą "Harry'ego" i to wystarcza za rekomendację.

Podsumowując, polecam miłośnikom Harry’ego, bo to kolejna okazja, by na chwilę znów zatopić się w czarodziejskim świecie. Nie można wiele oczekiwać po tej szczupłej książeczce, ale mimo to warto mieć ją na swojej półce jako odnośnik do serii. A może ktoś spróbuje czytać ją swoim dzieciom?

Ocena: 5/6

czwartek, 8 grudnia 2011

Hubert Selby Jr: "Requiem dla snu"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 08, 2011 18 komentarze



Autor: Hubert Selby Jr
Tytuł: "Requiem dla snu"
Wydawnictwo: Niebieska studnia
Stron: 304


„Obudzili się wcześniej niż zwykle z uczuciem paniki w żołądkach, pieczeniem w oczach i cieknącymi nosami, ale magiczne właściwości hery usunęły wszystkie te dolegliwości. I wcale nie było tak, że nie mogli odstawić draga, po prostu to nie była jeszcze ta chwila. Mieli za dużo roboty i źle się czuli. Kiedy tylko wyjdą na prostą, odstawią syf raz na zawsze, ale chwilowo okazjonalny strzał pomoże im się wyluzować.”


„Requiem dla snu” znałam dotąd za sprawą wstrząsającego filmu, który – nie da się ukryć – zapisał się na mojej osobistej liście pozycji „naj”. Teraz trafiła w moje ręce książka, będąca pierwowzorem – to na jej podstawie oparto tamten obraz. Film zapadł mi tak głęboko w pamięć, że czytając cały czas miałam przed oczami tamte kadry, a bohaterów książki automatycznie utożsamiałam z twarzami aktorów. Nie wiem czy to dobrze czy źle – nie lubię tej kolejności poznawania, wolę najpierw czytać książkę, no ale skoro już tak się złożyło postanowiłam uzupełnić braki.

Tematem wiodącym książki są uzależnienia. Harry i jego przyjaciel, czarnoskóry Tyrone, biorą heroinę i jednocześnie rozprowadzają ją wśród ćpunów, próbując zbić na tym interesie majątek. Obaj uważają, że są ponad swoimi klientami – biorą dla rozrywki, dla czystej przyjemności, nie wpadli w sidła nałogu. Marion, dziewczyna Harry’ego to niedoszła artystka, która mimo świetnych perspektyw również brnie w niebezpieczny związek z narkotykami. Paczka przyjaciół snuje marzenia o otwarciu kawiarenki, oczywiście – jak tylko zbije dostateczny utarg na proszku. Jednak rozprowadzając towar młodzi są w ciągłym kontakcie z niebezpieczną substancją, narażeni na jej siłę przyciągania. Jak długo zdołają się opierać?

Sara to starsza, samotna kobieta, matka Harry’ego. Jej życiową rozrywką jest oglądanie telewizji. Pewnego dnia wydaje się, że otrzymuje bilet życiowej szansy – odbiera telefon z propozycją wzięcia udziału w telewizyjnym teleturnieju. Rozemocjowana kobieta rozpoczyna drakońską dietę, mającą umożliwić jej wciśnięcie się w elegancką czerwoną sukienkę. Zabawa z tabletkami odchudzającymi przybierze nieoczekiwany obrót.

Film jest dosyć wiernym odbiciem książki i sądzę, że większość z Was na pewno go widziała. Nie przeszkadza to jednak w tym, by przeczytać książkę, która moim zdaniem jest rewelacyjna. Sam reżyser, Darren Aronofsky stwierdził „Musiałem zrobić film na podstawie tej powieści, gdyż słowa aż palą jej stronice”. I jest w tym stuprocentowa prawda. Huber Selby Jr – autor w Polsce prawie nieznany - sam długo zmagał się z biedą i odrzuceniem społecznym, dobrze więc orientował się w powziętej przez siebie tematyce. Napisał dzięki temu książkę tak prawdziwie bolesną, wiarygodną, a przy tym szokującą, że trudno o niej zapomnieć.

Kiedy wzięłam „Requiem…” po raz pierwszy do ręki i przekartkowałam książkę, od razu rzucił mi się w oczy brak zapisu dialogów. Mamy tu do czynienia z ciągłym tekstem i niewieloma akapitami. Zastanawiałam się: „Hm, czyżby nasi bohaterowie w ogóle ze sobą nie rozmawiali?” i postanowiłam zbadać ten problem. Szybko wyjaśniło się, że wprost przeciwnie, jednak w książce zastosowano ciekawą technikę – wypowiedzi bohaterów są wtopione w tekst główny, bez wyraźnego ich wyodrębnienia. Na początku można było się pogubić – kto tu z kim rozmawia, kto mówi, kiedy pada odpowiedź - jednak bardzo szybko można się przyzwyczaić do tej techniki zapisu i nawet wyróżnić kilka charakterystycznych stylów wypowiedzi bohaterów. Wydaje mi się, że takie rozwiązanie było genialnym posunięciem – podkreśla to stan bohaterów, oddaje ich narkotyczny trans. Wszystko jakby się zlewa, rozmywa, krzyżuje. Całkowita dezorientacja. Jak dla mnie pomysł na szóstkę! Poza tym autora wyróżnia również niekonwencjonalna interpunkcja i zapis nazw własnych, który tłumacz starał się oryginalnie zachować również w wersji polskiej.

Bardzo ważne jest to, że autor skupił się na drogach życiowych kilku, różniących się od siebie osób: mamy tu dojrzałą kobietę, młodego marzyciela, zmanierowaną panienkę i kolorowego mężczyznę. Wszyscy wpadają w nałóg, a my możemy prześledzić kilka historii i wyciągnąć z nich wnioski. Dla każdego bowiem przygoda zakończy się w innym miejscu, narkotyki wypiszą swój własny scenariusz. Ta powieść pokazuje, jakie spustoszenia w człowieku mogą dokonać się pod wpływem narkotyków, do czego można się posunąć, by zdobyć towar, jak płynna jest granica pomiędzy sporadycznym braniem a uzależnieniem się i jak kruche są ludzkie marzenia. To nie tylko przestroga, ale dramatyczne studium ludzkiej natury, obraz ludzkich bolączek i słabości. Na pewno nie jest to książka pogodna i przed przystąpieniem do czytania trzeba się odpowiednio przestroić, ale warto. Naprawdę warto.

Po książkę powinni przede wszystkim sięgnąć ludzie młodzi, zagrożeni nałogiem, oraz ich rodzice, ale nie tylko. To lektura dobra dla wszystkich wyczulonych na te sprawy, drapieżna i odważna, kontrowersyjna i przełamująca stereotypy.

Ocena: 6/6


Za egzemplarz recenzencki dziękuję wydawnictwu
Niebieska studnia


poniedziałek, 5 grudnia 2011

Co u mnie ;)

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 05, 2011 18 komentarze
Oj dawno mnie tu - jak na mnie - nie było i niestety nie mam jeszcze recenzji, choć kończę książkę i powinna być za parę dni.

Co więc tak mnie absorbowało przez ten czas? Zmiany, zmiany, wielkie zmiany!

Dotąd mogłam sobie pozwolić na ten luksus czytania i po 15 książek miesięcznie, gdyż świeżo po obronie magistra i rzuceniu pracy okazało się, że mam masęęęęę wolnego czasu. A jak go najlepiej zagospodarować? Oczywiście przeznaczyć na to, co kocham najbardziej. Zwłaszcza, że przedtem prawie w ogóle nie miałam możliwości by posiedzieć z książką. Nadrobiłam zaległości, zaczęłam pisać bloga - tak to się wszystko zaczęło.

Ale skończyła się laba ;)

Jestem po przeprowadzce i pierwszym dniu w pracy. A żeby było piękniej - załapałam się do biblioteki. Póki co pracuję w biurze, ale myślę, że na jakąś filię też wkrótce zawitam. Także minie trochę czasu nim przyzwyczaję się do nowego rozkładu dnia (wstawanie o 6, nie o 10 :P), nowego lokum i zajęć. Bloga oczywiście nie porzucę, ale może być mnie tu mniej. W każdym razie - zmykam do książki, bo w ferworze ostatnich dni nie przeczytałam nawet strony :(

Pozdrawiam mikołajkowo :)
 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon