niedziela, 28 grudnia 2014

Włosowa aktualizacja - grudzień

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 28, 2014 5 komentarze
Dawno ne było włosowych wpisów, gdyż mam wrażenie że moja pielęgnacja utknęła. To znaczy wciąż staram się dbać o włosy, ale póki co nie zauważam realnych popraw i to mnie trochę dołuje.

Co się więc działo w listopadzie i grudniu?

Przede wszystkim szampon Serboradin oraz łykanie kapsułek z żelazem Chela-Ferr ograniczyły troszkę wypadanie włosów. Wciąż lecą, ale - co obserwuję zwłaszcza przy myciu - jest to zdecydowanie mniejsza ilość. Mimo wszystko ciągle mam wrażenie, że włosów wypada za dużo i muszę pomyśleć nad innymi sposobami poradzenia sobie z tym problemem.


Moje włosy w zdjęciach z tej notki to przekrój przez ostatnie 3 miesiące. Nie widzę większej różnicy. Taka dziwna zależność - mam wrażenie, że na fotkach prezentują się lepiej niż w rzeczywistości. W realu wciąż zmagam się z puszeniem, nie potrafię dociążyć włosów. Zdjęcia przedstawiają stan zaraz po umyciu i wysuszeniu suszarką. Stąd jeszcze lekko wilgotne końce ;) W okresie jesienno-zimowym włosy szybciej się przetłuszczają, myłam je co 2-3 dni. Końce zaczynają się wywijać i falować, ale nie przeszkadza mi to. Prostownicy wciąż używam tylko do wygładzenia pasm z przodu, tuż przy twarzy, inaczej nie daję rady :P Włosy chyba troszkę urosły, ale nie jakoś oszałamiająco :) Zmieniam miejsce zamieszkania, a warszawska twarda woda niestety im nie służy, będę musiała coś wymyślić. Mogłabym się pewnie pobawić i postylizować je trochę, zakręcić, ale póki co nie mam do tego w ogóle głowy. Może polecicie jakieś produkty?



(Powyżej na zdj. - stan włosów na chwilę obecną).

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Więzień labiryntu, Rzeźnia numer pięć i inne

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 22, 2014 9 komentarze

Zaległości, zaległości, a ja nie mam czasu pisać, tak dużo się dzieje w moim życiu prywatnym (i wcale nie chodzi o świąteczną gorączkę).

Po krótce więc, co ostatnio ciekawego przeczytałam.

Autor: James Dashner
Tytuł: „Więzień labiryntu”.
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc

Najpierw film, potem książka, niestety w moim przypadku miała miejsce ta nieszczęśliwa kolejność. W związku z tym film nawet mi się podobał, a książka już mniej – chyba dlatego, że zniknął całkowicie element zaskoczenia, a nawet nudziło mnie czytanie o czymś, co już doskonale znałam. Oczywiście film różni się od książki, jednak chyba zdecydowanie wygrywa u mnie pierwsze wrażenie – w związku z tym filmowe rozwiązania były dla mnie dynamiczne, a te książkowe wydawały mi się nie do końca trafione. Wiem jednak, że wśród znajomych, którzy najpierw czytali książkę, wszystko jest na odwrót. To znaczy film odbierają jako klapę, a książkę oceniają jako genialną. W każdym razie – historia grupy chłopców uwięzionych w Strefie, otoczonej przez mroczny labirynt, bardzo mi się podobała. Sięgnę po kolejne tomy. I postaram się to zrobić zanim je zekranizują :)



Autor: Kurt Vonnegut
Tytuł: „Rzeźnia numer pięć”
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Stron: 180

Żałuję, że tak późno, choć do twórczości Vonneguta przymierzałam się już długo. Nigdy nie pociągały mnie książki o tematyce wojennej, jednak to co tutaj zrobił ze mną autor... Z całą pewnością mogę zapewnić, że dawno nie czytałam tak dobrej książki. Naładowana emocjami, choć tak niepozorna wizualnie. Każde słowo, każde zdanie, potrafią nieść ze sobą taki ładunek, potrafią wzruszyć, przeszyć na wylot, nawet zranić. Vonnegut w swojej prozie prowokuje czytelnika, jest bezkompromisowy i do bólu szczery. Pisze o własnych doświadczeniach wojennych i nie boi się ubrać w słowa zła absolutnego. A przy tym miesza gatunki, sprawiając że jego opowieść można odbierać na kilku poziomach. Czy to sci-fi? Czy dramat psychologiczny? Uwielbiam jego sposób pisania, uwielbiam ukryte znaczenia jego słów. Nie mogłam się powstrzymać i dorzucam zdjęcie fragmentu :)








Autor: Konrad Górski
Tytuł: „Tekstologia i edytorstwo dzieł literackich”
Wydawnictwo: Państwowe Wydawnictwo Naukowe
Stron: 304


To książka naprawdę dla koneserów – ma swoje lata. Z racji tego, że edytorstwem się obecnie interesuję, a nawet je studiuję, musiałam sięgnąć. Konrad Górski jest tak właściwie ojcem polskiego edytorstwa, więc nie wypada nie znać tej pozycji, jeśli tematyka edycji tekstu jest komuś bliska. Jednak materiał powstawał w latach 70. a przykłady odnoszą się np. do edycji „Pana Tadeusza” Mickiewicza, więc w pełni rozumiem, jeśli kogoś ta pozycja po prostu wynudzi. Ale, jak mówię, z szacunku dla tradycji warto przejrzeć – chociaż wiele z założeń Góreckiego to już przeszłość, wiele obserwacji jest aktualnych także i dzisiaj. Poza tym można prześledzić jak to wszystko się zaczęło ;)



Autor: Robin Williams

Tytuł: „Typografia od podstaw. Projekty z klasą"
Wydawnictwo: Helion
Stron: 240

To bardzo cieniutka, ale atrakcyjna wizualnie książeczka. Kolejna z serii „o edytorstwie i typografii słów kilka”. Właściwie dobra zarówno na początek przygody, jak i służąca jako uzupełnienie czy powtórzenie wiadomości. Poradnik skierowany do osób zainteresowanych DTP – obróbką tekstu, programami do składu, układem tekstu i przykładami dobrej kompozycji. Dużo konkretnych porad – skróty klawiszowe, instrukcje obsługi, ćwiczenia i zadania. Jak wybrać odpowiednią czcionkę, co zrobić by tekst był czytelny i jak go uatrakcyjnić? Pozycja może nie idealna – z racji na niewielką objętość – ale pełna konkretów i napisana w sposób zrozumiały. Autorka obrazuje opisywane sposoby doboru czcionek, nagłówków, wyróżnień. Pokazuje też błędy, daje dużo przykładów. Dla zainteresowanych tematyką jak najbardziej dobra na start :)


środa, 17 grudnia 2014

"Sons of Anarchy", sezony 6-7

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 17, 2014 2 komentarze



"Sons of Anarchy"
serial
sezony 6-7

Finał „Synów Anarchii” za mną. Kiedy zestawię pierwsze odcinki z ostatnimi, widać wielki progres zarówno w kreacjach bohaterów, jak i w konstrukcji odcinków. Te zmiany mają różne odcienie, najczęściej mroczne i deprymujące. Bohaterowie zmieniali się, dojrzewali, poziom brutalności nieustannie wzrastał. To, co w pierwszym sezonie jeszcze szokowało i wzbudzało sprzeciw, w ostatnim stawało się normą. Jax się znieczulił – przemoc i zemsta stały się motorem napędowym jego działań. To chyba śmierć Tary była takim ostatnim gwoździem do trumny. Po niej zatracił się w bólu, i aby się z niego wyrwać, widział już tylko jedno rozwiązanie. Chociaż w duchu nie mogłam często pojąć jego zachowań, chociaż nie chciałam ich akceptować, widać było wyraźnie, że to jedyne słuszne podejście dla członków gangu motocyklowego. Jax nie był złym człowiekiem, ale środowisko w którym wyrósł, ukształtowało go w taki, a nie inny sposób. By tam przeżyć, by dowodzić grupie, musiał wziąć na siebie ogromną odpowiedzialność. Liczył się z nią, wiedział na co się pisze. Zdecydował się, że tak właśnie chce żyć. Ale przy tym miał świadomość, że są inne drogi. Zadbał o lepszą przyszłość dla własnych dzieci.

Ostatnie epizody seriali to niezwykle trudne momenty. Jak zamknąć historię i zrobić to z klasą? Jak nie zawieść fanów, a przy tym uniknąć pokusy kontynuacji? W tym wypadku zdecydowano się na mocne rozwiązanie, ale tak naprawdę nie wyobrażam sobie innego finału. Stało się to, co stać się musiało. I dużo w tym symboliki.  Jestem zadowolona. Serial trzymał poziom, bohaterowie rozwijali się z każdym odcinkiem, a każdy kolejny sezon zaskakiwał czymś nowym. Nie bano się uśmiercać wyrazistych postaci, do których widzowie zdążyli się przyzwyczaić. Praktycznie gdyby porównać obsadę z początkowych odcinków i tych finałowych - duże, duże zmiany. Na pewno nie było nudno. Ostatnie dwa sezony mocno stawiały również na muzykę – dobrze brzmiące kawałki korespondowały z tematyką, świetnie uzupełniając obraz. I to już koniec… Nie jest to mój ulubiony serial, chyba bardziej trafia w męskie gusta, jednak oceniam go wysoko.  

wtorek, 9 grudnia 2014

Hugh Howey: "Silos"

Autor: Po drugiej stronie... dnia grudnia 09, 2014 4 komentarze

Autor: Hugh Howey
Tytuł: "Silos"
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Stron: 654

Ziemia została skażona. Ludzie żyją pod powierzchnią, w wielopiętrowym Silosie. Obowiązują ich twarde reguły, kontrolowane jest wszystko. Biorą udział w loterii, jeśli chcą mieć potomstwo. Każdy ma swoją rolę w silosie i zamieszkuje odpowiednie piętro. Ci z dołu, w Maszynowni, pracują najciężej, zapewniając dostawy prądu dla całego podziemia. Ci z działu IT spijają śmietankę. Ludzie są kontrolowani, bunty tłumione w zarodku. Nie można marzyć. Na czele tej konstrukcji stoi Burmistrz, zaś nad spokojem mieszkańców czuwa Szeryf, który trzyma porządek. Najcięższą karą jest zesłanie na… czyszczenie. Dzięki temu procesowi, ludzie mogą oglądać obraz skażonej Ziemi, przekazywany przez obiektywy. To ich jedyny kontakt ze światem, który przepadł. Czyściciel może wyjść na powierzchnię, ale jest w stanie przetrwać tam zaledwie kilka minut. Gdy wyrok czyszczenia pada na samego Szeryfa, Holstona, wszystko się zmienia. Okazuje się, że cały ten misternie skonstruowany świat jest tylko iluzją.

Hugh Howey był zupełnie nieznanym autorem, który publikował na własny rachunek. „Silos” jednak przyjął się z ciepłym odbiorem czytelników i bardzo szybko zmienił autora w światową gwiazdę sci-fi. Nie dziwi mnie to, bo książka naprawdę jest dobra. Trzyma w napięciu przez cały czas, a w miarę jak dowiadujemy się więcej o złożonym świecie przyszłości, jesteśmy przerażeni równie bardzo jak bohaterowie.    

Howey wprowadza kilku bohaterów i pogrywa sobie z czytelnikiem. Kiedy zaczynamy się przyzwyczajać do jednego, sądząc że będzie tym głównym, towarzyszącym nam przez całą opowieść, autor odbiera nam go, przenosząc narrację w stronę zupełnie innej postaci. Ma to swoje dobre i złe strony. Akcja książki płynie raczej wolno, brak tu gwałtownych, wstrząsających wydarzeń. Jednak pisarz potrafi przykuć uwagę, zatrzymać, zaciekawić. Istotniejsze jest to, co ukryte przed ludzkim wzrokiem, kłamstwa wychodzące na jaw. To w ten sposób buduje się dramaturgię. Bardzo dobra konstrukcja – mnogość wątków, a wszystko to dobrze ze sobą połączone.

Autor traktuje czytelnika tak, jakby dobrze znał wykreowany przez niego świat. Na początku niewiele wyjaśnia, wrzuca nas od razu w swoje uniwersum, jakbyśmy byli jego częścią. Przykładowo - pisze o ludziach-cieniach, bez komentarza co oznacza ta funkcja. Opisuje podróże po schodach silosu, odwiedzanie kolejnych pięter, ale zabrakło mi szczegółów, dzięki którym mogłabym sobie wyobrazić, zwizualizować to miejsce. Oczywiście, w miarę jak zagłębiamy się w tekst, jest coraz łatwiej, ale początkowo nie mogłam się połapać w zasadach świata silosu, informacje były zbyt skąpe. Kolejną wadą książki, ale to dotyczy raczej tylko polskiego wydania – jest cienka korekta, a może jej brak? W tekście pojawia się mnóstwo literówek, od zwykłych czeskich błędów jak przestawienie liter czy pominięcie którejś, po poważniejsze, zmieniające sens słów/zdań. Trochę to dziwne…

Podsumowując, książka podobała mi się. Dopiero odkrywam powieści postapokaliptyczne, ale utwierdzam się w przekonaniu, że pociąga mnie ten gatunek. Nie jestem więc znawcą, ale mimo to sądzę, że „Silos” plasuje się gdzieś pośrodku, jeśli chodzi o ocenę. Ma wszystko to, co istotne dla powieści sci-fi, jednak nie nazwałabym jej wielkim, przełomowym odkryciem. Dobrze się czyta, i tyle. Czekam jednak na kontynuację :)

czwartek, 27 listopada 2014

Matthew Quick: "Niezbędnik obserwatorów gwiazd"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 27, 2014 9 komentarze

Autor: Matthew Quick
Tytuł: "Niezbędnik obserwatorów gwiazd"
Wydawnictwo: Otwarte
Stron: 320


"Na tej planecie nikt nie jest w stanie mnie skrzywdzić - odpowiada Numer 21".

Znacie to uczucie, gdy nie możecie się oderwać od książki, a jednocześnie sami siebie upominacie „odłóż to na później, bo zaraz dojdziesz do końca i co wtedy?”. Spotkało mnie to właśnie parę dni temu, gdy zaczęłam czytać „Niezbędnik obserwatorów gwiazd” Matthew Quick’a. Ta książka „chodziła” za mną długo, gdyż wcześniej miałam już przyjemność czytać „Poradnik pozytywnego myślenia” tegoż autora. Teraz wreszcie w moje ręce trafiło wznowienie – w przepięknej szacie graficznej. No i co tu dużo mówić – powieść jest rewelacyjna.

Małomówny Finley ma w życiu dwie miłości. Jedną z nich jest jego dziewczyna, Erin, największa przyjaciółka. Drugą koszykówka – sport, dla którego co roku na parę miesięcy zrywa z dziewczyną, by oboje mogli skoncentrować się na treningach. Erin jest gwiazdą drużyny dziewczyn. W tym roku będzie jednak inaczej. Trener powierza Finleyowi poważne zadanie – będzie musiał zająć się nowym uczniem. Chłopak stracił rodziców i przeżył załamanie. Z traumą radzi sobie udając, że przybył z innej planety i nazywa się Numer 21. Finley bierze go pod swoje skrzydła, zdając sobie jednak sprawę z tego, że kolega może zająć jego miejsce w drużynie.

"Czujesz czasem, jakbyś nie był wewnątrz tą samą osobą, którą jesteś na zewnątrz?".

Lubię książki, gdzie bohaterami są dorastający chłopcy. W odróżnieniu od młodzieżówek, w których wkraczające w świat dorosłości dziewczynki skupiają się głównie na pierwszych, wielkich miłościach i problemach z wyglądem, męscy bohaterowie wydają się – o dziwo! – dojrzalsi i stabilniejsi. Lubię ich sposób obserwacji, ich humor, pasje i wrażliwość. Nie inaczej jest tym razem. Główny bohater „Niezbędnika…” to osoba niezwykle sympatyczna, choć skryta. Finley pomagając przyjacielowi, odkryje też wiele prawd o sobie. Terapia przyniesie obopólne korzyści. Bo najlepiej zmierzyć się z własnymi demonami, mając oparcie w kimś, kto bezbłędnie nas rozumie. I jeszcze ta magia gwiazd :) Polecam, zwłaszcza fanom książek Johna Greena oraz miłośnikom przygód… Harry’ego Pottera ;)

poniedziałek, 24 listopada 2014

David B.: "Rycerze świętego Wita"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 24, 2014 1 komentarze

Autor: David B.
Tytuł: "Rycerze świętego Wita"
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Stron: 392

Rycerze świętego Wita” to niesamowita historia. Szczera, wstrząsająca, a przede wszystkim niezwykle poruszająca. David B. to pseudonim autora, będącego zarazem bohaterem historii. Uważany za jednego z najwybitniejszych twórców komiksu rysownik opowiedział autobiograficzną historię swojej rodziny. Przez siedem lat kreślił opowieść o dorastaniu w cieniu chorego na epilepsję brata. Pokazał, jak choroba wpłynęła na niego, jego siostrę i rodziców, ale przede wszystkim z jakimi demonami musiał zmagać się jego brat, nękany atakami nawet po kilka razy dziennie. 


Seria ukazała się w 6 tomach w latach 1996-2003 we Francji. Polskie tłumaczenie opublikowano w 2012 r. w jednym zbiorczym tomie. Tytuł odnosi się do osoby św. Wita, patrona epileptyków. Młodzi bohaterowie fascynowali się w dzieciństwie opowieściami o wojownikach, stąd też porównanie do rycerzy. 

Książka szokuje na kilka sposobów. Swoje robią oszałamiające, naturalistyczne grafiki. David B. przyznaje, że długo zastanawiał się jak narysować ataki brata, jak na papier przelać jego cierpienie. Trzeba przyznać, że udało mu się dojść do perfekcji. Czarno-białe szkice przedstawiają to, co trudno wyrazić słowami. Działają na wyobraźnię, mieszają w głowie. Obcowanie z tym komiksem to niełatwa rzecz. Z jego stron przebija dojmujący smutek i seria klęsk – nikt nie potrafi wyleczyć Jean-Christophe'a, nikt nie może mu ulżyć. Rodzice chwytają się najrozmaitszych sposobów: diety makrobiotyczne, wizyty uzdrowicieli, przywódców sekt, egzorcyzmy. A mały Pierre, który później zmieni swoje imię na David, coraz bardziej wycofuje się w świat książek i fantastycznych bohaterów. Rysuje, tworzy opowieści... Po latach, jako uznany twórca, przełamie tabu. Książka jest pięknym hołdem, złożonym rodzinie. Ważnym dla wszystkich jej członków, to nie ulega wątpliwości. Ale jest również potężną dawką wiedzy i wsparcia dla osób, którym choroba towarzyszy na co dzień. Komiks otwiera oczy, uwrażliwia, stara się oswoić z czymś, co budzi lęk i opory. Szukałam tej książki chyba półtorej roku i cieszę się, że w końcu natrafiłam na nią w bibliotece wojewódzkiej.

 

Komiks jest pięknie wydany - duży format i twarda oprawa.
Naprawdę polecam!




niedziela, 23 listopada 2014

Rachel Cohn: "Beta"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 23, 2014 6 komentarze

Autor: Rachel Cohn
Tytuł: "Beta"
Wydawnictwo: Czarna Owca
Stron: 316

Elizja jest klonem nastolatki, wersją beta. Nie ma uczuć ani pragnień, z jej ciała usunięto duszę. Stworzono ją po to, by służyła ludziom, mieszkańcom rajskiej wyspy. Przynajmniej tak to powinno działać w teorii. Dziewczyna zdaje sobie jednak sprawę, że coś z nią nie tak. Jej podniebienie jest wrażliwe na smaki. Nie chce być posłuszna. Poznaje chłopaka, który zaczyna budzić w niej uczucia. Dociera do niej, że jest defektem. A to oznacza, że stanowi zagrożenie dla ludzi. Musi ukrywać swoją prawdziwą naturę, jeśli chce przeżyć.

Oczywiście fabuła nie jest oryginalna, ale z tego pomysłu dałoby się sporo jeszcze „wycisnąć”. Dałoby się – bo książka „Beta” nie do końca podołała zadaniu. Opisany przez Rachel Cohn świat jest niedoprecyzowany – pojawia się tu zbyt mało informacji o początkach wyspy Dominium, jej właściwościach i mieszkańcach, a także o samym procesie klonowania. Informacje te są podane, ale w sposób szczątkowy, mało barwny. Brakuje detali. Autorka naszpikowała powieść terminologią, którą niewystarczająco tłumaczy. Tak jakby chciała nowymi pojęciami zbalansować braki w opisach. Ileż można czytać o zażywaniu raksji czy graniu w FantaSferze? Wprowadzenie podobnych pojęć w żaden sposób nie wpływa na rozwój akcji. Nie charakteryzuje świata, o którym wciąż niewiele wiemy. Język miał chyba imitować żargon nastolatków przyszłości, a wyszło po prostu komicznie:

„Nie ma mowy, niunia. Może i mam megajazdę, ale potrafię jeszcze zakumać, że to jakaś schiza. Wiesz, że będę musiał powiedzieć tacie? Rozumiesz, debeściaro?”.

Muszę coś więcej dodawać? Ciężko czytało mi się tę książkę, choć jakoś dobrnęłam do końca. Pisarka jakby nie miała pomysłu na fabułę – im dalej, tym bardziej rozczarowuje. Sięga po motywy, które już znamy i które dobrze się sprawdzają. Świat przyszłości. Silna dziewczyna, buntująca się zastanemu porządkowi. Rebelia. Sztucznie wprowadzony brak uczuć kontra miłość zmieniająca wszystko. A mimo to książka była po prostu nudna. Miejscami żenująca. A to przecież dopiero pierwsza część serii.

wtorek, 18 listopada 2014

"Bogowie" w kinach, czyli o transplantologii przemyśleń kilka

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 18, 2014 3 komentarze
Podarować komuś kawałek siebie...

Temat transplantologii, żywo dyskutowany od lat, został znów silniej zaakcentowany za sprawą polskiego filmu „Bogowie”, opowiadającego o życiu profesora Zbigniewa Religi. Po seansie, który wbił mnie w fotel (nie tylko za sprawą znakomitej roli Tomasza Kota), nasunęło mi się kilka przemyśleń na temat przeszczepów.

Kiedy jako młoda gimnazjalistka po raz pierwszy zetknęłam się z formularzem oświadczenia woli, natychmiast wypełniłam ową kartę i zaczęłam nosić przy sobie, w portfelu. Nie wgłębiałam się wtedy zbytnio w istotę procesu dawstwa organów. Wydawało mi się to słuszną drogą, tak po prostu. Bo gdybym kiedyś mogła uratować komuś życie, dlaczego nie? Oczywiście, samo oświadczenie ma charakter jedynie informacyjny – to znak dla bliskich i lekarzy, gdyby w tej niezwykle trudnej sytuacji spadła na nich konieczność podjęcia decyzji. To również wyrażenie chęci ratowania czyjegoś życia, w momencie gdy własne przyjdzie nam tracić. Dla nastolatki wizja swojej śmierci jest czymś tak odległym i abstrakcyjnym, że trudno tu mówić o świadomym wyborze, ale jednak... Tamten pierwszy, impulsywnie wypełniony druczek do dziś noszę przy sobie. Nikt nie chce myśleć o sobie w takim kontekście, nikt nie chce wybiegać myślami w rejony tak mroczne, jednak warto to zrobić. Dla samych siebie, by odchodzić w spokoju. Dla bliskich, by w razie takiej sytuacji, zdjąć z ich ramion odpowiedzialność. I dla potencjalnego biorcy – tego anonimowego człowieka, którego życie jesteśmy w stanie odmienić.


Przeszczep serca to zabieg od początku dyskutowany. Czy jest moralny? Etyczny? Bezpieczny? Profesor Religa dokonał w Polsce przełomu. Musiał zmierzyć się z głosami krytyki ze strony środowiska medycznego. Początkowo przeszczepy serca traktowano jako największe zło, prowadzące do śmierci dwójki pacjentów. Kwestie moralne to temat dosyć śliski w naszym kraju. Jesteśmy zamknięci na zmiany i nowości. Śmierć mózgu była wtedy pojęciem trudnym do zinterpretowania. Komisje lekarskie nie chciały jej stwierdzać, gdy w grę wchodziły szalone pomysły Religi. Chirurg napotykał trudności – odmawiano mu wydania narządu, krytykowano jego pracę, traktowano jak szarlatana. Ale on miał jasno wyznaczony cel i do niego dążył, nie bacząc na przeciwności. Widać to wyraźnie w filmie – doktor miał trudny, chwiejny charakter i źle odnosił się do swoich współpracowników. Ale z drugiej strony – gdyby nie jego bezkompromisowość i hart ducha, jeszcze długo długo nikt by nie podjął u nas takich starań. Zwłaszcza po pierwszych nieudanych operacjach w tym zakresie.

Dziś zmieniła się trochę mentalność. W przeszczepach upatrujemy cudów, szansy na życie, nadziei. Coraz więcej mówi się na temat dawstwa i są to głosy przychylne. Ludzie na całym świecie decydują się na podpisanie oświadczenia woli. Nie boją się, ale wierzą, że mogą kiedyś komuś pomóc. Poruszają nas historie z prasy i telewizji o ludziach, którzy żyją dzięki takiej pomocy. Zastanawiamy się – ile z dawcy przechodzi na biorcę jego organu? Czy biorca po przeszczepie zmienia się, wykazując zainteresowania zgodne z tymi, które cechowały dawcę? Historia zna wiele takich przypadków, które Hollywood oczywiście rozdmuchuje. Ale czyż nie lubimy podobnych wyciskaczy łez?

Oczywiście, każdy medal ma dwie strony. Nadal pojawiają się głosy przeciwników. Lęk przed tym, że lekarze zamiast walczyć o życie ludzi po wypadkach, wolą pozwolić im umrzeć, by móc pobrać narządy. Czy lekarz ma prawo kwestionować wolę Boga? Jak stwierdzić śmierć mózgu i czy nie dochodzi do pomyłek? W tym miejscu jednak porzucę te rozważania, gdyż nie uważam, by były trafne.

Przełom nastąpił lata temu, nareszcie zbieramy jego owoce.

Ostatnio w Polsce miała miejsce intrygująca kampania promująca transplantacje. „Zrób coś dobrego, zanim zostaniesz zombie!” - to hasło, ukute przez serwis Dawca.pl i kanał FOX, doskonale trafiło w sedno problemu. Oczywiście, przy okazji ogólnopolskiej akcji promowano najnowszy sezon serialu „The Walking Dead”, jednak taka medialność była moim zdaniem potrzebna. Zdanie promujące akcję mówi wprost: zanim odejdziesz, możesz zrobić coś dobrego. Nie zmarnuj tej szansy. Nie zaprzepaść możliwości. Twoje ciało umiera i już go nie potrzebujesz. W twoich rękach może być czyjeś życie... Taka forma przedstawienia przeszczepów oczywiście może budzić zastrzeżenia, ale narobiła też trochę zamieszania – a o to głównie chodziło. Jest to forma doskonała do przekonania młodych, do pokazania im różnych możliwości, do zainteresowania tematem. Poza tym hasło zestawiono z dobrym serialem, który także dużo mówi o naturze człowieka w obliczu totalnego spustoszenia świata. 
 


A jakie jest Wasze zdanie na temat transplantacji? Co myślicie o podpisywaniu oświadczenia woli? A może zetknęliście się bezpośrednio z przeszczepami? Wy, albo ktoś z Waszych bliskich?

poniedziałek, 10 listopada 2014

serial: "Mad Men"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 10, 2014 6 komentarze


"Mad Men"
serial
sezon 1

Gdy zapoznałam się tylko z zarysem fabuły serialu „Mad Man” – że akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, w firmie reklamowej, gdzie główny bohater pnie się po szczeblach kariery, niestety nie doczytałam, że mówimy o latach 60., hehe. Epoka pisania na maszynie i rozkloszowanych sukienek – no okej, chociaż w ogóle nie łapię tego klimatu i dlatego unikam wszelkich filmów nawiązujących do czasów nie współczesnych. No ale jak już zaczęłam, nie było wyboru i dałam serialowi szansę.

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest wiele tych aspektów, które mi się po prostu nie podobają, a przez to serial ciągnął mi się i momentami śmieszył. Z drugiej, nie powiem, ma mocne punkty i potrafi jednak zatrzymać. Na docenienie zasługują także kostiumy i scenografia – świetnie odwzorowują charakter „szalonych lat sześćdziesiątych”. Myślałam, że zatrzymam się na pierwszym sezonie, ale chyba jednak spróbuję jeszcze z kolejnymi.

Fajna jest możliwość obserwacji jak budowano kampanie reklamowe w Ameryce tamtych lat. Pojawia się np. problem jak obejść zagrożenia zdrowotne w reklamie papierosów czy przedstawienie pasa wyszczuplającego, który tak naprawdę działa jak… wibrator. Można spojrzeć w obyczajowość młodych-zdolnych, którzy z jednej strony starają się ugruntować swoją pozycję, założyć dom i mieć dzieci, z drugiej ulegają pokusom świata, który rozkwita u ich stóp. Sam główny bohater jest postacią niezwykle skrytą i tajemniczą. W miarę jak serial się rozwija, na jaw wychodzą jego sekrety z przeszłości. Dla mnie „Mad Man” to taka lżejsza forma „Garniturów”. Naprawdę wiele łączy bohaterów, środowisko i zachowania postaci w obu produkcjach. Jednak skłaniam się bardziej ku temu drugiemu tytułowi. W „Mad Manie” brakowało mi tempa, humoru i luzu.

niedziela, 9 listopada 2014

Dan Krokos: "Obca pamięć"

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 09, 2014 3 komentarze


Autor: Dan Krokos
Tytuł: "Obca pamięć"
Wydawnictwo: Drageus
Stron: 336

Rzadko zdarza mi się porzucać lekturę jakiejś książki w połowie, ale w przypadku "Obcej pamięci" tak właśnie było. Autorem tej powieści młodzieżowej jest Dan Krokos - pracownik stacji benzynowej, który spełnił swoje marzenie zostając pisarzem. Bohaterką historii uczynił nastoletnią Mirandę – dziewczyna budzi się na ławce w parku, nie wiedząc kim jest i nic nie pamiętając. Wkrótce zdaje sobie sprawę, że drzemie w niej niebezpieczna moc. Z pomocą Petera, chłopaka takiego jak ona, który odnajduje ją w centrum handlowym, zamierza odzyskać wspomnienia i dowiedzieć się kim, albo może czym tak naprawdę jest.

Pierwszym, co zaczęło mi zaburzać odbiór, była niedopasowana czcionka, a może zbyt wielkie odstępy między wersami – nie wiem, w każdym razie układ tekstu na stronie nie zachęcał mnie do śledzenia dalszych perypetii bohaterki, wręcz spowalniał czytanie. Czcionka powinna sprawiać wrażenie przezroczystej, zwłaszcza w lekkich powieściach tego typu, tutaj tymczasem cały czas czułam, że coś nie gra. Może to tylko moje subiektywne odczucie, ale zamieszczam zdjęcie wnętrza, żebyście mogli ocenić o co mi chodzi.

Po drugie, fabuła się trochę nie klei. Najpierw Miranda i Peter robią wszystko, by wydostać się z ośrodka, w którym przebywali od dziecka. Pod opieką doktora Tycasta dorastali w czteroosobowej grupie, ucząc się obchodzenia ze swoimi nadnaturalnymi zdolnościami. Ich przyjaciele uciekli, pozostawiając Petera samego. Miranda odłączyła się od nich po drodze, jednak nie potrafi sobie jeszcze przypomnieć, co się stało. Tak więc dziewczyna i chłopak wymykają się, w poszukiwaniu pozostałych. Gdy grupa się odnajduje, to wtedy zgodnie stwierdzają... że najlepiej wrócić do ośrodka, by wypytać Tycasta w jakim celu ich szkolił. No tak, najpierw narażają życie, by się wydostać, a potem rozwiązaniem okazuje się powrót. Bardzo to logiczne :) W książce jest kilka takich potknięć, poza tym w ogóle nie mogłam wczuć się w klimat, zrozumieć na jakich zasadach opiera się cała ta konstrukcja i doszukać jakiegokolwiek sensu. Książka wydaje się chaotyczna – mamy tu nagromadzenie wydarzeń, które się nie kleją. Być może później robi się lepiej, ale nie miałam już siły dawać tej powieści szansy.

A może czytaliście i macie odmienne zdanie?

poniedziałek, 3 listopada 2014

Edytorstwo i typografia

Autor: Po drugiej stronie... dnia listopada 03, 2014 8 komentarze
Czytamy książkę, czasopismo, artykuł na stronie internetowej i często nawet nie zastanawiamy się nad mozolną pracą edytora, by tekst, na który spoglądamy, był dopracowany, estetyczny i czytelny. Ostatnio troszkę bardziej zainteresowałam się sztuką DTP, bo właśnie w takich kategoriach traktowałabym przygotowywanie tekstu do druku. Chciałabym związać swoją przyszłość z edytorstwem, mieć program In Design w małym palcu i po prostu robić to, jeśli nie zawodowo, to hobbystycznie. Ale plany planami, marzenia marzeniami, długa droga przede mną. Na razie podjęłam naukę na studiach podyplomowych z Edytorstwa i czytam, czytam, i coraz bardziej się zachwycam – krojami pisma, subtelną pracą redakcyjną, która dla oka laika jest przezroczysta, (ale o to też głównie chodzi), i możliwościami składu. Sami pewnie to zauważacie – że jedną książkę czyta się przyjemniej niż inną, że czasem dobór kroju i rozmiaru czcionki, interlinii, ozdobników może tekst uatrakcyjnić, innym razem uczynić go kompletnie odpychającym. Podejście do książki całkowicie się zmienia, kiedy zaczynamy się nad tym szerzej zastanawiać. Nagle odkrywamy niesamowite zależności – jak wszystko ze sobą współgra: szata graficzna i układ stron, kompozycja, jak istotny może być  najmniejszy przypis :)


Pierwsza z książek, o których chciałam dziś napisać parę słów to „Edytorstwo. Jak wydawać współczesne teksty literackie” Łukasza Garbala. Książka stanowi kompendium redaktora i wydawcy literatury pięknej, z podziałem na różne typy publikacji – od prozy i poezji, po dzienniki, listy i książki naukowe. Bardzo fajne jest wprowadzenie w temat – wyszczególnienie najważniejszych terminów, które dla początkującego (jak ja) są niezwykle przydatne. Jeśli chodzi o tekst właściwy, to spodziewałam się troszkę czegoś innego. Garbal mówi przede wszystkim o tym, jak wydawać teksty twórców nieżyjących – przybliża żmudną pracę docierania do źródeł pierwodruków i rękopisów, zmagania z prawami autorskimi, porównywanie wersji i docieranie do tej najodpowiedniejszej, zgodnej z wolą autora. To wszystko na przykładach, które obrazują, że często można toczyć debaty o obecność jednego przecinka w zdaniu i zmianie interpretacji, jaka wynika z tego powodu. Autor szczegółowo omawia proces wydawniczy tekstów pisarzy takich jak Gombrowicz, Miłosz, Herbert Dąbrowska. Myślę, że część z tych informacji jest bardzo przydatna i daje dobre zaplecze osobom, które faktycznie parają się wydawaniem tekstów nieżyjących autorów. Daje ona wgląd w pracę innych edytorów, opisuje problemy i pokazuje różne możliwe rozwiązania. Dla kogoś, kto interesuje się głównie samym składem, a nie tak drobiazgową redakcyjną praca na tekście (choć sama redakcja i korekta również sprawia mi przyjemność) książka nie dostarcza zbyt wielu przydatnych materiałów.

To, co najbardziej mnie interesuje znalazłam za to w książce „Typografia od podstaw. Projekty z klasą”. Tutaj same praktyczne porady, wiele wskazówek, omówień i prezentacja na przykładach. Książka wydana jest specyficznie – gdy autorka pisze o różnych błędach edycyjnych, zabawach krojami pisma itp. to równocześnie je demonstruje – przez to przekartkowanie podręcznika może prowadzić do konsternacji - totalny miszmasz. Ale dzięki temu można od razu wyczuć o czym mowa i odnieść to do swojej późniejszej pracy. Poza tym - podręcznik czyta się z zaciekawieniem, z przyjemnością, łącząc naukę z zabawą.

Pojawia się tu wiele porad praktycznych, z omówieniem i pokazaniem ich zastosowania. Szkoda tylko, że czasami autorka pokazuje nam ładne sztuczki, ale nie opisuje w jaki sposób wprowadzić je w programie, którym się posługujemy (np. cytaty wyróżnione). Często mamy tu pełną instrukcję, łącznie ze skrótami klawiszowymi, jest jednak kilka trików, które nie zostały szerzej omówione i wielka szkoda.

Nawiasem mówiąc, bardzo irytują mnie jednoliterowe spójniki na końcu wersów, których nie umiem przenieść w bloggerowym edytorze, twarda spacja nie działa. We wpisie o perfekcyjnej edycji teksów boli to tym bardziej, ale musicie wybaczyć mi te nieszczęsne wdowy ;)

Oprócz tego, jak w poprzedniej pozycji, w "Typografii..." znajduje się wykaz najważniejszych pojęć czyli taka teoria w pigułce. Podręcznik pomyślany jest jako kontynuacja innego tytułu wydawnictwa Helion: "Jak składać tekst. PC nie jest maszyną do pisania", ale jego nieznajomość w żaden sposób nie przeszkodziła mi w odbiorze.


Mam nadzieje, że zdołałam Was troszkę zainteresować ta tematyką, bo od czasu do czasu na moim blogu będą pojawiać się podobne wpisy. A może znajdują się tu jacyś zapaleni edytorzy? :)

Omówione tytuły:

Autor: Łukasz Garbal
Tytuł: „Edytorstwo. Jak wydawać współczesne teksty literackie”
Wydawnictwo: PWN
Stron: 356


Autor: Robin Williams
Tytuł: „Typografia od podstaw. Projekty z klasą”
Wydawnictwo: Helion
Stron: 240

środa, 29 października 2014

"Sześć stóp pod ziemią"

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 29, 2014 6 komentarze


"Sześć stóp pod ziemią"
serial, 
sezon 1 (niedokończony)


„Sześć stóp pod ziemią” zaczęłam oglądać z powodu koleżanki, która stwierdziła, że nie istnieje lepsze zakończenie całego serialu (ostatniego sezonu) niż tutaj. Faktycznie ten tytuł pojawia się w zestawieniach najwybitniejszych finałowych odcinków wszech czasów. Z ciekawości cóż to za fenomen, zabrałam się za pierwsze odcinki. Serial zaczęto produkować w 2001 roku, więc jest stosunkowo stary. To powinno być dla mnie pierwsze ostrzeżenie, bo mi kompletnie nie podchodzą takie rzeczy, wolę dynamiczne kino współczesne. Opowiada historię braci, którzy po śmierci ojca muszą przejąć rodzinny biznes – dom pogrzebowy. Sześć stóp to głębokość, na jaką chowa się zwłoki podczas pochówku. W każdym odcinku stykamy się z innym przypadkiem, którym musi się zająć zakład Fisherów. Przy okazji dowiadujemy się co nieco o tej ciężkiej, ale i twórczej, pełnej wyzwań profesji. W tle oczywiście bogate życie uczuciowe każdej z postaci i ich perypetie.

Niestety porzuciłam pierwszy sezon w połowie. Serial nie jest zły i może gdybym oglądała go kilka lat temu, spodobałby mi się, ale na dzień dzisiejszy nie jest to spełnienie moich marzeń. Mnie irytuje wszystko – od "stylowego" ubioru hehe, po fryzury, mentalność i drętwe dialogi. Męczy mnie, odcinki się dłużą i w ogóle nie czuję napięcia. Plusem jest to, że autorzy nie bali się kontrowersji – a zważywszy na to, kiedy serial zaczął być emitowany, tym większe ukłony. Traktowanie ciała po śmierci, problem homoseksualizmu i zdrady wśród małżonków, to tylko niektóre z nich. No i Michael C. Hall z „Dextera”, taka wisienka na torcie. Może jeszcze kiedyś się przełamię, ale na tę chwilę porzuciłam „Sześć stóp…” i nie zamierzam kontynuować.    

niedziela, 26 października 2014

Dlaczego moje włosy wyglądają źle?

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 26, 2014 5 komentarze

Ostatnio przeżywam kryzys twórczy jeśli chodzi o włosowe wpisy, a powód jest bardzo prozaiczny. Pewnie część z Was też go przerabiała – co zrobić, kiedy mimo pielęgnacji, włosy wciąż wyglądają źle? Rozumiem, że można mieć zastrzeżenia do siebie, kiedy dbanie o włosy ma podstawowy przebieg lub w ogóle nie występuje... Ale kiedy już zmieniamy podejście i zależy nam na tym, by nasze włoski zaczęły przypominać te z reklam albo z wpisów na blogach, które obserwujemy, to cóż... Każda porażka boli i to odwieczne pytanie: co w takim razie robię źle?

Czasem wydaje mi się, że stan moich włosów jest dramatyczny, być może gorszy niż w punkcie startowym. Myślę, że w takim zadręczaniu się nie jestem odosobniona. Wynika to pewnie z tego, że zanim staniemy się włosomaniaczkami, właściwie nie zwracamy większej uwagi na kondycję naszych pasm. Jednak gdy zaczynamy się na nich skupiać, obserwować, uczyć się i sprawdzać rezultaty, wtedy praktycznie wszystko zaczyna się wokół włosów kręcić. W związku z tym wiele z tego, co dotąd nam umykało, nagle zaczyna mieć kolosalne znaczenie.
 

sobota, 25 października 2014

Ilsa J. Bick: "Prochy"

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 25, 2014 2 komentarze



Autor: Ilsa J. Bick
Tytuł: "Prochy"
Wydawnictwo: Amber
Stron: 432

Świat się przekształca. Elektrouderzenie zmienia Ziemię i jej mieszkańców. Martwe ptaki spadają z nieba. Elektronika wysiada. Ludzie w średnim wieku giną na miejscu. Nastolatki zmieniają się w dzikie istoty, napadając na ocalałych. To dopiero początek...

Alex ma siedemnaście lat i jest nieuleczalnie chora. Jednak wbrew wszelkiej logice, dziewczyna przeżyje katastrofę bez szwanku. Co więcej, odzyska utracone zmysły węchu i smaku. W nowej rzeczywistości czekają na nią niebezpieczeństwa groźniejsze niż rak... Razem z ośmioletnią Emmą i Tomem, młodym żołnierzem, wyrusza w drogę, by odnaleźć ostatki cywilizacji.

Wow. Ta książka jest dla mnie ogromnym pozytywnym zaskoczeniem. Wypożyczyłam ją z biblioteki bez większych oczekiwań, a tymczasem... To takie połączenie „The Walking Dead”, klimatu niczym z książki „Droga” Cormaca McCarthy'ego i wszelkich apokaliptycznych wizji, tym razem w wersji dla młodzieży. Nawiązania, podobieństwa, inspiracje - w ogóle mi to nie przeszkadzało. Na okładce „Prochów” mamy porównanie do „Igrzysk śmierci” i też w tym trochę racji – silna bohaterka, walcząca o przeżycie. Jednak ta powieść jest zdecydowanie mocniejsza, pełna grozy i prawdy o ludzkiej naturze. Jest tu wiele mrocznych scen, nie mówiąc o samej końcówce... Alex trafia do miasteczka, gdzie rządzi Rada Pięciu – przebywają tam ludzie tacy jak ona, którym udało się przetrwać. Ale czy idealne schronienie nietrudno pomylić z więzieniem?

Polecam. Zwłaszcza fanom tytułów, o których wspomniałam. Książka naprawdę jest warta uwagi. Pełna ważnych treści, dojrzała, odważna i wciągająca. Bohaterowie, których nie sposób nie polubić i ich dramatyczne losy. Będą kolejne części – umieram z niecierpliwości :)

środa, 22 października 2014

Robert Kirkman, Jay Bonansinga: "Narodziny Gubernatora"

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 22, 2014 6 komentarze

Autor: Robert Kirkman, Jay Bonansinga
Tytuł: "Narodziny Gubernatora"
Wydawnictwo: Sine Qua Non
Stron: 364

Mam problem z tą książką, ponieważ bardzo lubię serial „The walking dead”, do którego nawiązuje pozycja. Nie miałam jeszcze szczęścia zapoznać się z komiksowym pierwowzorem – to zakup chwilowo nie na moją kieszeń, a w bibliotekach ciężko znaleźć taki rarytas. Książka „Narodziny Gubernatora” powstała przy współpracy Roberta Kirkmana, twórcy komiksu o zombie i jednego z producentów serialu oraz Jay'a Bonansinga, pisarza specjalizującego się w thrillerach. A więc najpierw był genialny komiks o świecie spustoszonym przez żywe trupy, później powstał znakomity serial, ostatecznie historia doczekała się też wersji powieściowej. Pytanie – czy był to dobry pomysł?

Sensacja, thriller czy horror - to nie do końca moja działka, stąd wspomniany zgrzyt. Jednak doceniam bardzo serial i podoba mi się to, jak wiele mówi o naturze człowieka, o odbudowywaniu świata z gruzów i sile przetrwania – z tego powodu sięgnęłam po więcej. Tytuł książki nawiązuje do postaci Gubernatora - poznajemy go w trzecim sezonie serialu. To człowiek, o którym początkowo niewiele wiadomo. Stoi na szczycie miasteczka Woodsbury, utrzymując w nim porządek i chroniąc mieszkańców przed żywymi trupami. Niewiele o sobie mówi, ukrywa nawet własne imię. Jest zagadkowy, pełen sprzeczności. Wyzwala w ludziach zarówno podziw, jak i strach. Początkowo budzi zaufanie, wydaje się opiekuńczy, trzyma w ryzach małą społeczność, umie dowodzić i podejmować ważne decyzje. Jednak w miarę jak go poznajemy okazuje się, że Gubernator ma drugie oblicze. To mroczne, niepokojące, brutalne. Grupa Ricka najpierw z ulgą przyjmuje zaoferowane przez Gubernatora schronienie, później bardzo szybko sytuacja się odwraca, a sprzymierzeńcy stają się największymi wrogami.

Jednak kim naprawdę jest Gubernator, jaka jest jego historia, co robił, nim świat ogarnęła zaraza? Ta książka sięga do korzeni, wyjaśniając naprawdę wiele. Opowiada historię sprzed serialu, niczego nie powiela. Jest to zupełnie nowa, odrębna opowieść. 

Lektura jest dynamiczna, z wartką akcją i barwnie odmalowanymi bohaterami. Ja wolę powieści, w których więcej uwagi poświęca się przeżyciom wewnętrznym, uczuciom i zażyłościom, tu jest tego mniej. Liczy się dynamizm, makabra i walka o każdy kolejny dzień. Myślę, że książka oddaje ducha serialu, nie ustępuje mu pod względem tempa i rozwoju akcji. Właściwie najbardziej podobały mi się końcowe rozdziały, kiedy oglądamy co tak naprawdę stało się z Panny, jak zaważyło to na dalszych losach grupki przyjaciół i wreszcie...w jakich okolicznościach narodził się Gubernator. Taki, jakiego znamy z serialu czy komiksu.

Książek z tej serii jest więcej, pewnie tez przeczytam. Osobiście lepiej bawię się przed telewizorem, jednak książka dostarcza wiedzy, która na pewno zadowoli fanów zombie Może też być czytana w całkowitym oderwaniu od pierwowzoru – straci wtedy jednak smaczki, dostrzegane tylko przez znawców oryginału.

Od strony technicznej mogę doczepić się kilku literówek, ale nie ma książek bez błędów :) Bardzo podoba mi się szata graficzna.

wtorek, 21 października 2014

Jo Walton: "Wśród obcych"

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 21, 2014 3 komentarze

Autor: Jo Walton
Tytuł: "Wśród obcych"
Wydawnictwo: Akurat
Stron: 368

To właściwie książka o... czytaniu. Główna bohaterka pochłania literaturę z szybkością światła, w bardzo dużych ilościach. Lubuje się w fantastyce – przytacza aktualnie czytane przez siebie dzieła, streszcza je, mówi o swoich wrażeniach, przeżyciach związanych z lekturą, poszukiwaniach książek – dla siebie i bliskich. Fabuła kręci się dookoła tego. Fajnie, ale jednak… bez przesady. 

Mor w wypadku straciła siostrę bliźniaczkę – dziewczyny były nierozłączne. Uciekła od obłąkanej matki i znalazła schronienie u ojca (którego dopiero poznała) i trzech ciotek. Towarzystwo wysyła ją do szkoły z internatem, by mieć kaleką dziewczynę z głowy. Mor prowadzi dziennik, w którym opisuje wszystkie wydarzenia – książka ma formę pamiętnika. Przez to wydarzenia przedstawione są bardzo subiektywnie i trudno wyczuć, czy dziewczyna fantazjuje, by ukoić ból po stracie siostry, czy naprawdę dostrzega wróżki i kontaktuje się z nimi.

To krótkie wprowadzenie zapowiada naprawdę fajną lekturę, jednak w powieści znajdziemy niewiele więcej. Szkoda, że zmarnowano taki potencjał, bo historia „rozdzielonych” sióstr wydawała mi się niezwykle intrygująca. Jednak całość nie zachęca- czytamy tylko o tym, jak Mor czyta, wypożycza książki, czyta, uczęszcza na spotkania klubu dyskusyjnego, myszkuje po księgarniach, czyta, zdaje egzaminy, wspomina swoją rodzinę, pisze listy do bliskich (opisując w nich przeczytane książki), czyta, i tak w kółko… 


Oczywiście, nie można skreślać jej całkowicie. W gruncie rzeczy prawdą jest, że powieści nie można traktowac dosłownie. Warto spojrzeć na nią jak na zapis radzenia sobie ze śmiercią i stratą, z poczuciem inności i całkowita obcością - dla Mori świat książek jest jedynym miejscem, gdzie czuje się bezpieczna i akceptowana. Trzeba się zastanowić nad tym, dlaczego tak jest, i jakie tajemnice ukrywają się między wierszami. Bo tytułowymi obcymi nie są tu wcale stwory rodem z sci-fi, magiczne wróżki i postacie obdarzone mocą nadprzyrodzoną, ale po prostu... ludzie, rówieśnicy Mori, jej otoczenie. Mimo to, można było inaczej poprowadzić ten pomysł - do mnie raczej nie przemówił. 

środa, 8 października 2014

"Dolina Krzemowa", serial, sezon 1

Autor: Po drugiej stronie... dnia października 08, 2014 4 komentarze

"Dolina Krzemowa"
serial
sezon 1


I kolejny serialik :) „Dolina Krzemowa” opowiada o grupie informatyków, pracujących w inkubatorze Erlicha Bachmana. Jak na informatyków przystało (nie, wcale nie ulegam tu stereotypom :P), mamy tu plejadę oryginalnych przypadków. Richard, Dinesh, Bertram i Nelson może i cechują się ponadprzeciętną inteligencją i talentem do tworzenia apek (choć i to nie zawsze im wychodzi), ale co tu dużo mówić – są totalnie aspołeczni, nie przystosowani do życia i nieprzygotowani na sukces, jakiego stają się udziałem. Połączenie tego wszystkiego zapewnia naprawdę fajną rozrywkę. 

Dużo tu gagów, śmiesznych dialogów i komicznych nieporozumień, wynikłych z odmienności tej grupki. Jeśli lubicie historie pokroju Jobsa i Apple, ten serial na pewno się Wam spodoba. Opowiada podobną historię – jak grupka nierozgarniętych chłopaków przypadkiem stwarza coś bardzo cennego… Serial traktuje o specyficznym środowisku, ale nie trzeba mieć wielkiej wiedzy informatycznej, by zrozumieć wszystkie żarciki i aluzje. Na pewno nietypowe poczucie humoru, jakie gwarantuje towarzystwo zdecydowanie męskie, może budzić skrajne emocje, ale moim zdaniem ogląda się to bardzo dobrze :) Ach, i zapomniałabym o moim ulubionym, pociesznym bohaterze – Jaredzie. Obejrzyjcie serial, a zrozumiecie, dlaczego jest taki uroczy :) 

Serial jest bardzo krótki – pierwszy serial ma tylko osiem epizodów, a każdy odcinek trwa zaledwie pół godziny. Stacja HBO zamówiła oficjalnie drugi sezon, także jest na co czekać.


 

Po drugiej stronie... Copyright © 2014 Dostosowanie szablonu Salomon