Hanya Yanagihara: "Małe życie"
Wydawnictwo WAB
816 str.
Wczoraj wieczorem
skończyłam czytać książkę „Małe życie”. Najlepsze, co mogę zrobić, to napisać
tę recenzję teraz, na świeżo, gdy aż kipi we mnie od emocji. Spędziłam z tą
książką (ponad 800 stron) ostatnie tygodnie i w pewnym momencie złapałam się na
tym, że czytałam coraz wolniej, byle tylko nie kończyć. Nie wiem jak to będzie
teraz, opuszczając świat stworzony przez Yanagiharę. Nie wyobrażam sobie tego. Za
bardzo przywiązałam się do tych miejsc i tych ludzi, a przede wszystkim do Jude’a,
który jest najwspanialszym bohaterem literackim, jakiego kiedykolwiek „spotkałam”
na kartach powieści.
Powieść monumentalna,
wstrząsająca, fascynująca. Mówią o niej: największe wydarzenie literackie 2015
roku. I choć zwykle takie opinie padają na wyrost, tym razem myślę, że żadne z
Was się nie rozczaruje. Ta książka naprawdę coś w sobie ma. Nie można porównać jej
do niczego, co kiedykolwiek czytaliście, i co kiedykolwiek jeszcze
przeczytacie. Jest czymś wielkim, niepowtarzalnym, co wydrze z Was jakiś
kawałek i już nigdy go nie zwróci. Nie raz zdarzało mi się popłakiwać przy
książce, ale to jak często i mocno robiłam to przy tym tytule, świadczy samo za
siebie. Były chwile, że musiałam odłożyć tę książkę na bok, tak źle się czułam
ze świadomością rzeczy, o których właśnie czytałam. I wbrew temu, jak to brzmi,
to komplement. Książka sięga ku najczarniejszym czeluściom, ku zdarzeniom tak
okrutnym i chorym, że trudno je sobie wyobrazić. Trzeba się na to nastawić –
bywa okrutna, obrzydliwa, deprymująca. Ale to wszystko przydarzyło się osobie,
której nie sposób nie lubić, nie pokochać. W związku z tym zalewa nas fala
współczucia, poczucia niesprawiedliwości, chęć cofnięcia tego wszystkiego,
niesienia pomocy. Oprócz tego wiele w tej książce miłości – i to takiej
bezgranicznej, łamiącej wszelkie bariery, takiej o której marzy każdy. I właśnie
te momenty dają pokrzepienie, pokazują że istnieje jakaś równowaga, że zło musi
mieć jakiś kontrapunkt w przyszłości.
O czym jest „Małe
życie”? Początkowo to historia czworga przyjaciół, znających się jeszcze ze
studiów, i tego, jak ich życie toczyło się przez kolejne dziesięciolecia, jakie
zrobili kariery, jakie życie wybrali, zapis ich klęsk i wzlotów. Willem –
wybitny aktor, Jude – prawnik, skrywający mroczną przeszłość, JB – artysta i
Malcolm – zdolny architekt. Tak różni, i tak bliscy sobie zarazem. Wychowani w
innych środowiskach, każdy z innym bagażem. JB, dorastający w zamożnej
rodzinie, zawsze w dostatku, a mimo to nieszczęśliwy i Jude, znaleziony przez
zakonników w śmietniku. Jude jest osobą, o której przyjaciele wiedzą najmniej –
nie chce mówić o swoim dzieciństwie, unika rozmów o sobie. Dla równowagi Jude
jest postacią, którą to czytelnik poznaje najlepiej – w którymś momencie
wyrasta na głównego bohatera powieści, na osobę, która łączy wszystkie wątki,
która stanowi punkt zwrotny dla każdej opowieści. Jude… Trudno pojąć, że zło,
które go dotknęło, jest w ogóle możliwe, a jednak dobrze wiemy, że takie
historie się zdarzają. Jude to człowiek tak nękany, krzywdzony i poniewierany w
młodości, że nie jest w stanie się wyleczyć, wyswobodzić z sideł swojej
przeszłości, zapomnieć, żyć normalnie. Nienawidzi siebie i swojego życia, uważa
się za kalekę, postczłowieka, istotę niższego sortu. Nie widzi tego, co
dostrzegamy my, i co tak uwielbiają w nim przyjaciele: jakim jest dobrym
człowiekiem, jaki jest wrażliwy, zawsze pomocny, jaki jest inteligentny, bystry,
dobry w swoim zawodzie, jaki jest piękny. Jude ma wokół wiele osób, które
oddałyby za niego wszystko, które go kochają, dla których jest najważniejszy. A
mimo to sam uważa się za złego, przegranego, sam wyznacza sobie kary, powoli
się unicestwia. „Małe życie” to w rzeczywistości wielki, ogromny obraz
człowieka, który dokonał niemożliwego – żył, i starał się znaleźć szczęście,
mimo wszystkiego, co mu zabrano.
Najbardziej wzruszające
momenty (uwaga, trochę spoilery, choć staram się je opisać tak, by nie
odkrywały za wiele)
- adopcja –
wzruszam się już na sam dźwięk tego słowa, gdy przypominam sobie tamten moment
- wspomnienia
Jude’a o jego przeszłości
- związek, w
którym w końcu odnalazł szczęście
- wypadek.
Autorka zamyka książkę
w klamrze. Pierwszy rozdział i ostatni noszą ten sam tytuł. Lispenard Street. To
tu wszystko się zaczęło, tu dorastali bohaterowie wkraczając w dorosłe życie. To
tu wszystko się kończy. To samo miejsce, różnica kilkudziesięciu lat, i już
zupełnie inna świadomość – zarówno bohaterów książkowych, jak i naszych. To doskonały
chwyt, obrazujący upływ czasu. Wszystko się zmienia, nic nie jest wieczne. I chociaż
każdy z nas ma świadomość nieuchronności, dopóki żyjemy, dopóki jesteśmy
młodzi, dopóty wydaje nam się, że to nas nie dotyczy.
Mogłabym jeszcze
wiele napisać. Ale nie o to w tym chodzi. Żeby zrozumieć, trzeba po nią
sięgnąć. Ja zachęcam, choć nie będę ukrywać, że lektura może momentami zadać
ból, zdołować, wywołać zgorszenie. Ale są tam też momenty, które dają nadzieję,
wywołują uśmiech, wzruszają. To tytuł, którego po prostu nie można pominąć. Zapewniam.
1 komentarze:
Recenzja wspaniała i wprost trudno po niej nie sięgnąć po tę książkę.
Prześlij komentarz