
Autor: David Mitchell
Tytuł: ”Atlas chmur”
Wydawnictwo: Bellona
Stron: 512
„Byliśmy tacy, jacy wy jesteście.”
„Atlas chmur” – przy tym tytule popełniłam kardynalny błąd; najpierw obejrzałam film w kinie, dopiero w ostatnich tygodniach udało mi się przeczytać książkę. Trafiłam na wcześniejsze wydanie (z 2006 r.).
Najpierw zachwycił mnie zwiastun filmu, i ta jedyna w swoim rodzaju melodia „Atlasu chmur na sekstet”, którą wciąż odsłuchuję sobie w wolnych chwilach. Zwiastun, który notabene równie dobrze mógłby być streszczeniem filmu, bo odsłania najcenniejsze konkluzje. Te prawdy o tym, że wszystko jest połączone, nasze życiorysy splatają się z dziejami innych, miłości, rozstania, zdrady – to wszystko przydarza się od wieków, wciąż tylko dotyka ludzi w innej formie, prawdy o reinkarnacji i odnajdywaniu w sobie pozostałości innych biografii. To chyba najważniejsze wnioski, które można wyciągnąć zarówno po lekturze ksiązki, jak i po zapoznaniu się z filmem. Piękne, ale oczywiście nie rewolucyjne. Podane jednak w nieszablonowy sposób, który zaważył o popularności dzieła Mitchella. I, jeśli chodzi o książkę, nie jedyne. Film pozostaje pod tym względem pusty.
Film w porównaniu z ksiązką został trochę spłycony. Doszło do wielu nieuniknionych skróceń i zmian, ale również wielu dla mnie niezrozumiałych (takich jak np. zupełnie inny wiek niektórych postaci). Nie chcę jednak pisać o filmie, który co prawda urzekł mnie wizualnie, w podsumowaniu jest tylko ładnym obrazkiem, bez większego przekazu. Wątki poszatkowano, wymieszano, by dodać w ten sposób trochę „ambitnego polotu”, ale do ksiązki mu daleko.
„Tylko trzy albo cztery razy, kiedy byłem młody, ujrzałem przelotnie Wyspy Radości, nim zniknęły we mgłach, niskich ciśnieniach, szybkich frontach, przeciwnych prądach i niesprzyjających wiatrach… Wziąłem je za dorosłość zakładając, że były stałym punktem krajobrazowym w podróży mojego życia, zaniedbałem zapisanie, na jakiej szerokości i długości leżą, którędy wiedzie do nich droga. Młody byłem i głupi. Czego bym teraz nie oddał za niezmienną mapę tego, co stale nieuchwytne? Za swego rodzaju atlas chmur.”
Dzieło Mitchella bywa niejasne. Niektóre z postaci posługują się specyficznym, archaicznym językiem (Zachariasz, Adam Ewing) – dlatego, przynajmniej w moim wydaniu, odczytanie tekstu - zwłaszcza w pierwszym przypadku, bo mamy tu do czynienia z językiem ubogim, zacofanym – bywało zadaniem karkołomnym. Jednak wiadomo, że był to celowy zabieg i patrząc na dzieło jako na całość, jestem zachwycona umiejętnościami autora – w jednej powieści stworzył tyle odmiennych światów i bohaterów, a każdemu z nich nadał wyraziste, indywidualne cechy. I chociaż to ksiązka, która skupia w sobie kilka zupełnie różnych historii, bardzo szybko zauważamy wszystkie smaczki – subtelne powiązania. Historie rozgrywają się w różnych epokach, w różnych wymiarach czasowych, może też w różnych światach? Trudno dookreślić czasem czas konkretnych wydarzeń, trudno wskazać miejsca akcji na mapie. Mitchell przedstawia zarówno czasy zamierzchłe, odległe, jak również futurystyczną przyszłość. Jednak w każdym z tych miejsc, w każdej z postaci możemy dostrzec echa współczesności.
Mitchell pokazuje zarówno okrucieństwo ludzi w dążeniu do władzy i zaspokajania własnych popędów i pragnień, ale również piękno – jednostki samotnie walczące z systemem, niosące nadzieję, piękno miłości, nawet tej tragicznej. W tych sześciu historiach każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Myślę jednak, że „Atlas chmur” to ksiązka do której trzeba wrócić – przy pierwszym odczytaniu pewnie zatraca się wiele cennych elementów. Jej niejednorodna, eksperymentalna budowa na pewno nie ułatwia interpretacji. Ale czy nie chodzi tu właśnie o to, by o tej książce myśleć?
I najpiękniejszy zwiastun: klik